czwartek, 24 kwietnia 2014

KOPIA Z KOPII

Nasze czasy to wiek kopiowania. Nie bez kozery główny bohater „Podziemnego kręgu” mawiał, że wszystko jest kopią kopii z kopii. Podróbki, inspiracje, cytaty... I w wymiarze technologicznym, i artystycznym, i intelektualnym jedni ludzie czerpią z osiągnięć drugich, a ci drudzy obwarowują się coraz bardziej wyrafinowanymi metodami chronienia swoich praw... 

Podobno kopiujący są po ciemnej stronie mocy, a broniący dzieł przed kopiowaniem - po stronie jedynie właściwej. Pewnie taki pogląd utrzyma się jeszcze przez jakiś czas. Choć w jakimś sensie pokazuje on, że przekonania ludzkie trudniej jest zrewolucjonizować niż technologie i że rzeczywistość zmienia się szybciej niż prawodawstwo.

Dziś na przykład wszyscy kupujący oryginalne płyty DVD z filmami nie mogą od razu wejść w piękny świat dzieła - najpierw muszą przeczytać antypirackie ostrzeżenia w pięciu językach. To taka swoista KARA za uczciwość. Podobnie jest z książkami na czytniki elektroniczne zaopatrzonymi w znaki wodne: teoretycznie nie można czytać ich równolegle w dwie osoby na dwóch Kindlach i wieczorami wymieniać się wrażeniami.

Choć to kontrowersyjne, to zastanówmy się więc przez chwilę, czy nie sympatycznej żyłoby nam się w świecie "Creative Commons". Wiem, że autorzy mają swoje prawa i że we wspomnianym anglojęzycznym określeniu jest ten sam rdzeń słowotwórczy, co w wyklętym słowie "komunizm". A jednak - czy marzeniem twórcy nie jest powszechność dzieła? Jak ładnie ujął to Goethe: "Ten, kto nie spodziewa się mieć miliona czytelników, nie powinien zabierać się do pisania". Poza tym czy reglamentacja myśli nie wprowadza cenzusu majątkowego w korzystaniu z dóbr kultury?... 

Czasem myślę, że walka z kopiowaniem jest trochę jak zardzewiały hamulec ręczny w rozpędzonym pociągu, którego i tak już nic nie zatrzyma. I że wolałabym żyć w świecie, w którym każdy z nas udostępnia swe osiągnięcia w Internecie i w którym razem tworzymy gigantyczną bibliotekę myśli dostępną dla wszystkich. Piękna byłaby to Utopia.




piątek, 18 kwietnia 2014

WIELKANOC

Zastanawiam się, który zwyczaj wielkanocny jest najbardziej żywotny w Warszawie. I dochodzę do wniosku, że chyba są to wiosenne porządki. Od tygodnia mam zakład ze sobą samą - jeśli uda mi się w południe wyjrzeć przez okno w pracy lub w domu i nie zobaczyć NIKOGO, kto myłby okna, to przyznam sobie punkt. Póki co zebrałam przez siedem dni tylko jeden - i to oszukany. Ponieważ raz przegapiłam południe (zebrania, narady etc.), to zamiast o 12 PM, wyjrzałam o 12 AM, czyli o północy. Stąd ten punkt.

Święcenie potraw w koszyczkach też chyba nadal ma się dobrze. Koszyczki tylko bardzo się zróżnicowały - jedne są dawnym zwyczajem bardzo obfite, inne raczej symboliczne. Z jednym jajkiem jako znakiem nowego życia, barankiem z cukru - czyli miniaturowym barankiem bożym, chrzanem odzwierciedlającym gorycz smutku... A propos symboliki - pamiętam z dzieciństwa najdłuższe święcenie ever. Do kościoła przy ulicy Deotymy pewien pan przyniósł święconkę z ułożoną centralnie dużą butelką wódki. Ksiądz upierał się, że nie przeprowadzi obrządku póki półlitrówka nie zniknie ze stołu, a właściciel trunku - że to tylko SYMBOL. I tak dyskutowali przez kwadrans, który wydał mi się wtedy wiecznością.

Śmigus dyngus - niegdyś zmora pasażerów autobusów oblewanych na przystankach wodą przez drzwi - w zasadzie jest już chyba na wymarciu. Podobnie jak kilka innych zwyczajów. Czy ktoś pamięta jeszcze na przykład, że jeżeli w Wielką Sobotę obmyje się lico w wodzie, w której gotowały się jajka na święconkę, to z twarzy znikną piegi i inne mankamenty urody?



czwartek, 17 kwietnia 2014

PARADOKS RĘKAWICZKI

Którą książkę zabrałabym na bezludną wyspę? Jeśli musiałabym zdecydować się na tylko jedną, to spakowałabym ukochaną lekturę mojego dzieciństwa: "Matematykę na wesoło" Jakuba Perelmana. Bo choć ten nieco zbutwiały wolumin z 1957 roku przesiąknięty jest wilgocią i marksizmem-leninizmem, to na pewno nie pozwoliłby mi się nudzić.

Książka ta jest jak jazda bez trzymanki po meandrach wiedzy i przekonań, jak slalom między algebrą, geometrią i... propagandą. Jako dziecko nauczyłam się z niej strategii konstruowania tajemnych szyfrów, magii wielkich liczb, umiejętności mierzenia przedmiotów z wykorzystaniem własnej dłoni. To dzięki niej przeżyłam też pierwszy w życiu szok światopoglądowy...

Pamiętam to zdziwienie, gdy mając lat siedem przeczytałam, że biblijną przypowieść o potopie można nazwać PODANIEM i zdeprecjonować prostymi obliczeniami... Otóż, o zgrozo - streszczając wywód Perelmana - w słupie powietrzna przypadającym na 1 m2 powierzchni znajduje się maksymalnie 25 kg pary wodnej. Gdyby osiadła ona na ziemi w postaci deszczu, to zajęłaby 25 000 cm3. Tę objętość trzeba podzielić przez 10 000 (pole podstawy kwadratu stanowiącego wspomniany 1 m2 powierzchni), by otrzymać maksymalną grubość warstwy deszczu, który może spaść na ziemię. Jak łatwo obliczyć (25 000 : 10 000) wynosi ona 2,5 cm. W ten sposób Perelman dowiódł, że powódź pokrywająca równo cały glob w taki sposób, by zagrozić ludziom i zwierzętom zatopieniem, nie była możliwa. Czyli potop jest wyssany z palca - podobnie jak cała Biblia. Quod erat demonstrandum, towarzysze :-)

Ale nie bądźmy zbyt surowi dla reliktu dawnej epoki, który zbyt wcześnie zasiał w mojej głowie różne wątpliwości... Bo przecież są w nim też łamigłówki, które jak nic innego od wczesnych lat szkolnych pozwalały mi ćwiczyć umysł. Na przykład zagadka o rękawiczkach i skarpetkach. W jednym pudełku leży po 10 par brązowych i czarnych skarpetek oraz tyleż par brązowych i czarnych rękawiczek. Po ile skarpetek i rękawiczek wystarczy wyciągnąć z pudełka, by skompletować po jednej pasującej kolorystycznie i funkcjonalnie parze ubioru na ręce i stopy?

Odpowiedź wcale nie jest oczywista. Otóż bowiem o ile już 3 dowolne skarpetki wyciągnięte po ciemku pozwolą nam schludnie się ubrać (zawsze w takim zestawie będą bowiem dwie brązowe lub dwie czarne), o tyle rękawiczek trzeba wyjąć w tym celu aż... 21. Dwie dopasowane barwnie są już co prawda przy dowolnych trzech sztukach, ale mając wyjątkowego pecha możemy trafić na 20 lewych - lub 20 prawych! Tak więc co prawda pojęcie chiralności poznałam dużo później, to dzięki Perelmanowi od dziecka wiem, że w szufladzie ze skarpetkami może być bałagan,  ale rękawiczki trzeba zawsze ładnie układać w pary.
 



sobota, 12 kwietnia 2014

SPAM

ATM - Asynchronous Transfer Mode, VPN - Virtual Private Network, IPS - Intrusion Prevention Systems... Telekomunikacja lubi skróty. Dlatego słowo SPAM - zwłaszcza, że często pisane jest kapitalikami - też bywa podejrzewane o bycie akronimem. A wcale nim nie jest!

SPAM nie pochodzi wbrew pozorom od Stupid Pointless Annoying Message ani od Self Propelled Advertising Material. Wziął się on ze skeczu twórców akademii kroków, martwej papugi i śpiewającego na krzyżu Jezusa - czyli Monty Pythona.

Spam to w tym skeczu mielonka. I to nie byle jaka, bo wszechobecna - atakująca z pytań kelnerek, z menu (jest w każdym daniu!), z ust Wikingów śpiewających refren "Spam, Spam, Spam, Spam, Lovely Spam, Wonderful Spam" i z wypowiedzi historyka, który niczym opanowany przez syndrom Toureta co chwilę wtrąca to słowo do swej wypowiedzi: "...and Spam selecting a Spam particular Spam item from the Spam menu, would Spam, Spam, Spam, Spam...". Tak samo ekspansywne są niezamówione maile - dlatego ich nazwę zaczerpnięto właśnie z tego skeczu.

Cieszę się, że moi ulubieni komicy dzięki wyemitowanemu w 1970 roku odcinkowi Latającego Cyrku poświęconemu mielonce jeszcze bardziej utrwalili się w pamięci masowej. Choć ja najbardziej lubię inną ich scenkę. Tę u doradcy zawodowego, do którego przychodzi księgowy Sardela mówiąc, że chciałby zmienić swoje życie i zostać pogromcą lwów. Doradca po analizie szczegółowych testów mówi kandydatowi, że jest odrażająco nudny, bez charakteru i poczucia humoru - i w związku z tym idealnie nadaje się na księgowego... "Ale ja już jestem księgowym" - krzyczy rozczarowany Sardela. "Doskonale, to niech pan wraca do biura".

No cóż - always look at the bright side of life...















czwartek, 10 kwietnia 2014

ZIELONE!

Bez czego trudno sobie wyobrazić współczesne miasto? Bez samochodów? Z pewnością - choć tydzień spędzony w Wenecji utwierdził mnie w przekonaniu, że jest to możliwe. Bez drzew? Wenecja też prawie spełnia ten warunek. A więc może bez świateł sygnalizacji ulicznej?...

Podobno faktycznie na całym świecie istnieje tylko jedno duże miasto bez sygnalizatorów. A jest nim Thimphu, stolica Bhutanu. Aż trudno sobie wyobrazić osiemdziesięciotysięczną metropolię bez automatycznych regulatorów ruchu, z drugiej strony nie ma tam aż tak dużo samochodów. 

Co ciekawe w Thimphu zainstalowano kilkanaście lat temu jeden sygnalizator. Działał on jednak krótko - król uznał ten system za nieprzyjazny i podtrzymano dotychczasową metodę ze strażnikami sterującymi przepływem pojazdów i pieszych. 

Mieszkańcy miast do świateł przyzwyczaili się tak bardzo, że nie myślą o nich na co dzień i specjalnie ich nie zauważają - oczywiście poza kolorem wskazującym, kto może iść lub jechać.  Rzucają nam się w oczy czasem w innych krajach - gdy na przykład mają odmienny kształt. Tak było ze słynnym Ampelmannem, lekko otyłym ludzikiem charakterystycznym dla świateł dla pieszych w dawnym Berlinie Wschodnim. Był on jednym z symboli miasta, dlatego choć dziś - w dobie unifikacji - nie ma go już prawie na ulicach stolicy Niemiec, to nadal sprzedawane są gadżety z jego podobizną. W salonie w Hackesche Höfe (w bramie numer 5) i w sklepikach dworcowych można kupić siatkę, notatnik, długopis, cukierki, a nawet kolczyki z Ampelmannem. 



środa, 9 kwietnia 2014

KLECHDY SEZAMOWE

Czy też smażąc naleśnika boicie się, że patelnia spadnie i zaleje was gorący olej? Czy też jadąc windą towarową widzicie oczyma wyobraźni rękę wysuwającą się ze szpary w zamkniętych drzwiach oddzielających tylną część kabiny? Czy też rano z lękiem patrzycie na twarz z trwogą szukając zaczątków szpecącej brodawki?

Jeśli na którekolwiek z pytań odpowiedzieliście twierdząco, to możliwe, że wam również w dzieciństwie czytano "Klechdy sezamowe" Leśmiana. Ja w zasadzie nie miałam się znaleźć w tej jakże potencjalnie atrakcyjnej dla psychoanalityków grupie, bo rodzice chowali przede mną ten tom. Ale jednak się w niej znalazłam - dzięki sąsiadce, która uległa moim błaganiom (zakazany owoc był oczywiście najsłodszy) i po kryjomu czytała mi historie o czterdziestu sfrytkowanych rozbójnikach, psychopatycznej księżniczce Parysadzie, ptaku Bulbulezarze opowiadającym ludzkim głosem bajki-straszki i przerażającym czarodzieju Roeoenderze...

Czarodzieja pamiętam najlepiej. Jego imię artykulacyjnie przerastało sąsiadkę i po dwóch wypowiedzianych z wysiłkiem razach stwierdziła, że odtąd mag będzie się nazywał "Rondel". I tak też czytała jego imię do końca opowieści. W sumie nic w tym dziwnego - sam autor wspomniał przecież, że postać ta była tak straszna, że nawet imię jej z trudnością można było wymówić, a nawet jeśli komuś się to udało, to albo się potem jąkał, albo ze strachu tracił pamięć i nie mógł przypomnieć sobie tego imienia.

Opowieści, o których piszę, powstały na mocy umowy Leśmiana z wydawcą, która obejmowała stworzenie tomu baśni oryginalnych, parafrazę bajek arabskich, tom wierszy oraz tom przekładów. O ile "Klechdy sezamowe" zostały opublikowane w miarę szybko, w roku 1913 (może nikt nie przyjrzał się krytycznie ich zawartości pod kątem młodego czytelnika...), o tyle "Klechdy polskie" już wstrzymano ze względu na ich zbyt duże okrucieństwo (ich pierwszy nakład ukazał się notabene dopiero w roku 1956). Leśmian żalił się na ten zakaz publikacji w jednym z listów do przyjaciela: „[Wydawca] zażądał ode mnie złagodzenia trzech fragmentów, które z powodu zbytniej zgrozy i zbytniej zmysłowości wydały mu się niebezpieczne pod względem handlowym”.

Coś w tym jest. Choć żyję w czasach "Piły" i "Hannibala", to w snach straszy mnie Bulbulezar z gigantycznym dziobem...



wtorek, 8 kwietnia 2014

POCHWAŁA ZAPIEKANKI

Które dania są najbardziej polskie z polskich, odróżniające naszą kuchnię od kuchni innych kultur?... Wbrew pozorom niełatwo takie znaleźć. Schabowy ma swojego austriackiego bliźniaka w postaci Wiener Schnitzla, kapusta kiszona też ma siostrę - Sauerkraut, żurek smakuje tak samo jak czeskie kyselo, a pierogi należą do wielokulturowej rodziny i spokrewnione są blisko również z azjatyckimi kuzynami - choćby nepalskimi momos czy chińskimi wontonami. 

W czasie studiów w Niemczech proszona o przygotowanie czegoś typowo polskiego z reguły decydowałam się na kluseczki leniwe. Goście nazywali je "Quarknocken" i chętnie jedli z cukrem i cynamonem. Dość udaną opcją był też chłodnik, choć parę osób miało obiekcje związane z jedzeniem buraków na zimno, a parę innych - z jedzeniem buraków w ogóle...

Ulubione polskie danie moi niemieccy znajomi odkryli dopiero podczas pobytu w Polsce. Okazała się nim... zapiekanka. Chrupiąca buła z pieczarkami i serem pozostawiająca wspomnienie w postaci resztek keczupu na kurtce stała się absolutnym międzynarodowym hitem. Na trwałe weszła do menu moich koleżanek w czasie ich pobytów w Warszawie oraz do ich słownika - jako piąte polskie słowo. Po "czeszcz", "piwo", "Basza" (imię wiewiórek w Łazienkach) i "dżenkuje".


poniedziałek, 7 kwietnia 2014

WHISKY & CO

Moja wychowawczyni z liceum nazwała swoją suczkę Whisky. Imię w sumie do niej pasowało - psina miała sierść w kolorze tego trunku i taki luz, jakby z rana wypiła dwa drinki. To tyle o Whisky, która jest już w krainie wiecznych łowów i dzięki której zaczęłam kolekcjonować wspomnienia o niezwykłych imionach zwierząt domowych. 

Czytałam kiedyś w wakacje szmirowate czytadło. Niewiele z niego zostało mi w pamięci poza kotem. Otóż przez pół życia nazywał się on Adolf Hitler - aż nagle się okocił. Zaskoczył tym wszystkich - no ale cóż: jak to czasem bywa źle określono jego płeć w dzieciństwie. Trzeba było więc zmienić mu imię na żeńskie - i tak został Ewą Braun.

Powiedz mi, jak nazywa się twoje zwierzę, a powiem ci, kim jesteś...  Dlatego u znajomego programisty zwinięty w kłębek na fotelu śpi kocur Router, a Hotdog to towarzysz koleżanki lubiącej czarny humor. Z kolei mój ulubiony autor, szwedzki dziennikarz Jonas Jonasson, ma kota imieniem Molotov - zamiłowanie do historii twórcy "Stulatka, który wyskoczył przez okno i zniknął" przejawia się nie tylko w tym, co pisze.

Idąc kiedyś ulicami Berlina usłyszałam jak młody chłopak woła swoje dwa terriery "Schnitzel" i "Pommes". Od tej pory czekam na polską parę Kotlet i Frytka.



niedziela, 6 kwietnia 2014

UPADEK PLUTONA

Cykl koncertów "Orbita jazzu" w warszawskim planetarium. Z fortepianu płyną nie do końca harmonijne, ale za to jakże wyraziste dźwięki, a nad nami fascynujący taniec wykonują planety, mgławice, gwiazdy... Leżąc w odchylonych do tyłu fotelach czujemy się jak astronauci lewitujący w przestrzeni. Albo raczej jak kopiloci, którzy chwilowo nie muszą trzymać drążka i wciskać przycisków, ale mają w statku najlepsze miejsce tuż za przednią szybą - miejsce, z którego wszystko doskonale widać. 

Już dla starożytnych Greków wszechświat był synonimem ładu i harmonii. Potem Kepler opisał ruchy planet i pomógł nam lepiej zrozumieć ich wędrówkę po nieboskłonie. Choć gdy patrzę z bliska na Księżyc i Marsa, a z daleka na Ziemię, to cały ten opisany matematycznie taniec wydaje mi się głęboko tajemniczy... Na szczęście w orientacji pomagają nam napisy przybliżające różne aspekty fenomenów galaktycznych. Wenus obraca się w przeciwnym kierunku niż inne planety... Gwiazda, która ma najdłuższą nazwę, to Shurnarkabtishashutu, co po arabsku znaczy „pod rogiem byka"... Wichury na Neptunie osiągają prędkość 2 tysięcy kilometrów na godzinę...

Co we Wszechświecie widzianym z takiej bliskości zafascynowało mnie najbardziej? Jego ogrom i niezmienność... Choć przecież w naszej świadomości Układ Słoneczny ZMIENIŁ SIĘ w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Kiedyś w szkole kolejności planet uczyliśmy się stosując prosty trick mnemotechniczny ze zdaniem, którego słowa rozpoczynają się od tych samych liter, co ich nazwy: "Mój Wujek Zapisał Mi Jak Streścić Układ Naszych Planet" - Merkury, Wenus, Ziemia, Mars i tak dalej. Aż tu nagle w sierpniu 2006 podczas Zgromadzenia Ogólnego Międzynarodowej Unii Astronomicznej w Pradze grono specjalistów ni stąd ni zowąd orzekło, że Pluton nie jest planetą, ponieważ nie spełnia kryteriów wyróżniających ten typ ciał niebieskich. A konkretnie stwierdzono, że jest... za mały. Cóż, nasza cywilizacja dyskryminuje niewysokich - najwyraźniej również w astronomicznym wymiarze.

A jednak przywiązanie do wiedzy nabytej w szkole też coś znaczy. Może dlatego już rok po zdeprecjonowaniu Plutona, w siedemdziesiątą siódmą rocznicę oficjalnego ogłoszenia jego odkrycia, Izba Reprezentantów stanu New Mexico zaproponowała, by nazywać Plutona planetą, ilekroć będzie przemierzał wspaniałe nocne niebo nad Nowym Meksykiem. Dla mnie Pluton też na zawsze zostanie pełnoprawnym członkiem Układu Słonecznego. Wcale nie uważam, by był na to zbyt mały!



sobota, 5 kwietnia 2014

CZAS

Zmiana czasu z zimowego na letni (i odwrotnie) zawsze skłania mnie do refleksji, jak bardzo umowne jest współczesne rozumienie czasu. W tym przekonaniu jeszcze bardziej utwierdza mnie analiza mapek stref czasowych, które z użyciem szalonego geograficzno-politycznego algorytmu szatkują Ziemię we wzór przypominający ten na łowickiej spódnicy.

Większość krajów ma czas przesunięty na plus lub na minus o pełne godziny w stosunku do siebie nawzajem i do standardowego czasu koordynowanego UTC. Ale są też interesujące wyjątki - na przykład państwa decydujące się na system półgodzinny. Tak jest w Indiach, którym zależało na zastosowaniu zunifikowanej strefy w całym kraju (t.zw. IST), a taka przesunięta o 30 minut w stosunku do UTC okazała się najbardziej korzystna ze względu na wschody i zachody słońca na zachodnim i wschodnim krańcu kraju. Podobnie jest na Sri Lance, w Afganistanie, Iranie, Myanmarze, Nowej Funlandii, a nawet w pewnych rejonach Australii. 

Są też państwa, które swe strefy czasowe podporządkowały decyzjom politycznym. W 2007 roku prezydent Chavez cofnął zegarki w Wenezueli o pół godziny, by odróżnić go od tego, który jest w wielu stanach USA. Również Nepal postanowił przynajmniej w tej dziedzinie wyprzedzić Indie, swojego wielkiego i nie do końca kochanego sąsiada - dlatego czas tam to IST minus kwadrans. Oznacza to całkiem już nietypowe przesunięcie o 45 minut w stosunku do światowego standardu UTC. Drugim regionem na Ziemi, który też odmierza czas w ten sposób, są nowozelandzkie Wyspy Chatham - zegary wskazują tam UTC+12:45 w zimie i UTC+13:45 w lecie. 

A oto mała ciekawostka. Mówi się, że w Bawarii zegary działają inaczej. Okazuje się, że nie tylko w przenośni: w tym na wieży klasztoru w Steingaden duża wskazówka odpowiada za godziny, a mała za minuty. Która więc jest godzina?...



czwartek, 3 kwietnia 2014

PSI LUNCH

Jest upalny lutowy dzień roku 2014... Brzmi to jak oksymoron, ale w Kambodży bynajmniej nim nie jest. Otwieram menu w północnokoreańskiej restauracji "Pyongyang" w Siem Reap. A tu jako danie dnia - zapiekanka z psa! Czy to zwykła sprawa - w końcu świnki też są sympatyczne, a nikt nie stroni od schabowego, czy oburzające pogwałcenie dobrych obyczajów - bo psy to nasi wierni przyjaciele?

Jedzeniowe tabu to temat bardzo ciekawy. I wbrew pozorom nie ogranicza się on do niejedzenia wieprzowiny przez muzułmanów i wołowiny przez osoby wyznające hinduizm. Dotyczyć może mianowicie na przykład roślin: w starożytnej Grecji, jak podają źródła, niepożądane było spożycie ziaren fasoli i główek czosnku ze względu na związane z tymi pokarmami przekonania przypisujące im nadmierne wzmacnianie popędu seksualnego. Zakazy obejmują też w niektórych kulturach podroby czy insekty. No i psy i koty oczywiście - bo w Europie traktuje się je jako domowników.

Ale czy na pewno? Na początku wieku XX w Lipsku, Dreźnie, Chemnitz i Zwickau funkcjonowały liczne ubojnie psów - ich przerób obejmował setki sztuk rocznie; wzmożone ich działanie odnotowano w czasie I wojny światowej, kiedy to zwierzęta te - z braku innych źródeł białka - były powszechnie spożywane, zwłaszcza przez uboższych obywateli. W Szwajcarii do dziś jada się szczeniaki (ich mięso kosztuje około 25 franków za kilogram), a psi tłuszcz używa jako lek na choroby gardła. W maju 2006 roku oburzenie wywołał wywiad w duńskiej prasie, w którym książę Henryk wyznał, że jest miłośnikiem psów - zarówno żywych, jak i podanych na talerzu. Podkreślił przy tym, że niektóre rasy specjalnie hoduje się do celów spożywczych, co czyni ich jedzenie porównywalne ze spożywaniem potraw z kur. Niewiele dały późniejsze wyjaśnienia rzecznika dworu, że chodziło o błędy młodości popełnione w Indochinach.

Psa w Kambodży nie spróbowałam. Jadłam już natomiast smażone mięso z krokodyla i renifera, tatar z koniny oraz grilowanego skorpiona. I wniosek mam taki: nie bez kozery są to tylko ciekawostki kulinarne, a na stołach w większości krajów króluje wołowina, wieprzowina i jagnięcina.