środa, 20 sierpnia 2014

BÓG OBOJĘTNY

Winston Niles Rumfoord, cyniczny uzurpator z "Syren z Tytana", tworzy nową religię. Nazywa ją Kościół Boga Doskonale Obojętnego. Główny przekaz nowej wiary brzmi: „Zajmijcie się ludźmi, a Bóg Wszechmogący sam się sobą zajmie”, a jej podstawowe nauki sprowadzają się do tego, że człek marny nie jest w stanie wspomóc ani ucieszyć Boga Wszechmogącego oraz że los to nie palec Boży. Najgorszym bluźnierstwem jest stwierdzenie typu „Dzięki Bogu za to, że wydobył mnie cało z tarapatów. Bóg upatrzył mnie sobie z jakiegoś powodu, więc teraz jedynym moim życzeniem jest służyć Mu wiernie”. Mimo nihilistycznego wydźwięku tej religii, zyskuje ona wielu zwolenników - zwłaszcza po wyniszczającej wojnie między Ziemią a Marsem. 

Vonnegut w niemal każdej swej książce rysuje zręby nowej wiary. Zwykle pisze on o religiach w duchu filozofii marksistowskiej - jako o "opium dla ludu" (choć cytat ten nigdzie wprost nie pada). Ciekawie też pokazuje mechanizm nawrócenia. Na przykład w San Lorenzo, bananowej republice, w której ludzie zajmują się głównie kopulacją i łowieniem ryb, za wyznawanie bokokonizmu grożą rzekomo surowe kary - a w gruncie rzeczy wszyscy (łącznie z dyktatorem i jego świtą) są członkami tego kościoła i potajemnie odprawiają obrządek rytualnego łączenia się stopami; tym bardziej gorliwie, że muszą się z tym ukrywać. W innym miejscu pisze o Ziemianach trzymanych w klatce w zoo na planecie Cyrkon 212. Mają oni na swoim wybiegu wielką na całą ścianę tablicę pokazującą rzekomo aktualne notowania giełdowe i ceny artykułów, dalekopis oraz telefon łączący jakoby bezpośrednio z maklerem na Ziemi. Mieszkańcy Cyrkonu 212 wmawiają swoim jeńcom, że zainwestowali na Ziemi milion dolarów na ich nazwiska i że tylko od odpowiedniej manipulacji tymi pieniędzmi zależy, czy po powrocie na Ziemię będą bajecznie bogaci. "I telefon, i wielka tablica, i dalekopis były oczywiście fałszywe. Miały spełniać po prostu rolę bodźca, aby Ziemianie żwawiej się ruszali, zabawiając w ten sposób widzów – aby podskakiwali i krzyczeli z radości albo chodzili ponurzy i rwali włosy z głowy" - pisze Vonnegut. I tu właśnie na scenę zdarzeń wkracza religia. Ziemianie otrzymują informację, że prezydent Stanów Zjednoczonych zainaugurował Ogólnonarodowy Tydzień Modlitwy i że wszyscy powinni się modlić. Gracze mieli poprzednio złą passę na giełdzie – stracili małą fortunę na oliwie jadalnej – biorą się więc do z zapałem do składania hołdu Bogu. Na skutki ich działań nie trzeba długo czekać: ceny oliwy idą w górę. A Cyrkonianie bawią się przednio obserwując, jak dzięki tej manipulacji ich jeńcy stają się coraz bardziej religijni...

W "Kociej Kołysce", w której finale bohater spotyka proroka Bokokona, twórcę "użytecznej religii zbudowanej na kłamstwach" zakładającej między innymi, że ludzkość jest zorganizowana w tzw. karassy - grupy ludzi, którym zostało zlecone wykonanie określonej misji - oraz że "nieoczekiwane podróże są lekcjami tańca udzielanymi nam przez Boga", przekazy mają zwykle formę piosenek Calypso. Oto jedna z nich - moja ulubiona:
Tygrys polować musi 
I latać musi ptak, 
A człowiek musi się głowić: czemu? dlaczego? jak? 
Aż kiedyś tygrys zaśnie 
I ptak na gałąź sfrunie, 
A człowiek wmówi sobie, że wszystko już rozumie...




piątek, 15 sierpnia 2014

HENDSZEJKI POLSKIE

"Dłoń podajemy przy powitaniach i pożegnaniach oraz przy składaniu gratulacji, podziękowań i życzeń. Dłoń podaje kobieta mężczyźnie, starszy młodszemu, a przełożony podwładnemu. Dzięki temu persony towarzysko nobilitowane są chronione przed natarczywością" - czytam w poradniku savoir vivre'u. Handshake na dzień dobry to rzeczywiście zwyczaj dość powszechny na świecie, choć na przykład w krajach arabskich wykluczone są z niego kobiety, a w Japonii czy Tajlandii kontakt bezpośredni zastępuje bardziej akceptowalny tam ze względów kulturowych ukłon powitalny. 

W Polsce obyczaj energicznego uścisku prawic trzyma się doskonale. W pracy codzienne obserwuję ten rytuał. A właściwie szereg rytuałów, które różnią się między sobą w sposób dość zasadniczy. Pierwsza grupa hendszejkerów to ci, którzy po wejściu do biura podchodzą po kolei do wszystkich siedzących w naszym małym open space i z każdym witają się uściskiem rąk. W myślach nazywam ich demokratami. Drudzy - konserwatyści - podchodzą tylko do kolegów z pokerowym wyrazem twarzy omijając wszystkie koleżanki. Patrząc na ten genderowy slalom utwierdzam się w przekonaniu, że równouprawnienie to jednak temat pełen pułapek i zasadzek. 

Najbardziej jednak podziwiam trzecią grupę. To prawdziwi savoir vivrowcy. Mają w głowie ułożoną listę kolegów i koleżanek ułożoną według płci i wieku - i z zadziwiającą precyzją lawirują między biurkami honorując rangę i starszeństwo. Na pierwszy ogień idą więc panie poczynając od najstarszej - lub od kierowniczki; potem przychodzi kolej na panów.

A po porannych powitaniach i wymianie small talkowych informacji, że grypa szaleje, rotawirusy się mnożą, a dzieci chore i znów nie poszły do przedszkola, osoby o słabszych nerwach ukradkiem wymykają się do toalety, żeby umyć ręce...




czwartek, 14 sierpnia 2014

SOFALIZING

Jeśli podtrzymujesz kontakty towarzyskie na sofie, to się sofalizujesz. Przynajmniej po angielsku. "Sofalizing" to nowe słowo powstałe z kontaminacji "socialize" and "sofa". Oznacza ono czatowanie lub skypowanie z kimś z zacisza swojego domu - a dokładnie z kanapy.

Za to właśnie lubię angielski - za otwartość słowotwórczą. Gdy trzeba nazwać jakieś nowe zjawisko, native speakerzy łączą istniejące wyrazy, budują nowe, przesuwają dotychczasowe znaczenia... Czasem też wymyślają zgrabne akronimy - jeden z nowszych przykładów to NIMBY powstały z pierwszych liter frazy "Not In My Back Yard". Tak mówi się o ludziach, którzy wprawdzie wspierają jakąś ideę, ale nie chcą, by związane z nią działania zbyt mocno wniknęły w ich życie. Są na przykład zwolennikami energii atomowej, ale nie chcą mieć elektrowni "w swoim ogródku" - czyli dzielnicy, mieście, okręgu.

Inny sympatyczny przykład anglojęzycznej inwencji to "snail mail". Odkąd w nasze życie wkroczyły błyskawiczne e-maile, klasyczne listy zaczęto nazywać właśnie tak - "ślimaczą pocztą".

Ostatnio - w marcu tego roku - do słownika oxfordzkiego weszły frankenfood (jedzenie Frankensteina, czyli modyfikowane genetycznie) i bookaholic (analogiczne do alcoholic, shopaholic, sexoholic). Jak to miło, że z miesiąca na miesiąc język - a przez to w pewnym sensie i świat - staje się bogatszy.

 

niedziela, 10 sierpnia 2014

TELEFON KOMÓRKOWY

Oglądałam ostatnio po raz kolejny film "Lola rennt" w reżyserii Toma Tykwera, jeden z moich ulubionych miemieckich filmów - obok "Goodbye, Lenin" i "Das Leben der Anderen". W pewnym sensie "Biegnij, Lola, biegnij" po 18 latach od nakręcenia wciąż porusza tak samo, jak kiedyś  - w końcu miłość i inne silne emocje są ponadczasowe. Ale ta w dużej mierze uniwersalna historia, w której ważną rolę gra notabene worek wypełniony markami niemieckimi, już dziś nie mogłaby się wydarzyć. Podobnie jak wiele innych. Dlaczego? Bo cały plot - powiązany w tym przypadku z telefonowaniem z budki - nie dałby się już tak misternie upleść czasach telefonów komórkowych.

Handy zmienił nie tylko nasze życie, ale i współczesną filmografię. Nie ma już scen szukania budek telefonicznych, nie ma pukania do drzwi i proszenia o możliwość zatelefonowania - a przecież tak zaczynało się kiedyś wiele ciekawych historii...

Ale nie ma co żałować przeszłości. Handy odebrał filmom co prawda pewien potencjał, lecz otworzył przed nimi także wiele nowych możliwości. Kieszonkowy telefon awansuje dziś często do roli pełnoprawnego uczestnika historii, a rozmowy  z niego wykonywane wpływają na losy bohaterów. W klaustrofobicznym "Pogrzebanym" na przykład Paul Conroy używa go do oświetlania podziemnej trumny i do kontaktu ze światem. A w „Komórce” z 2004 roku rozmowa pomiędzy kobietą będącą w niebezpieczeństwie a przypadkowym dwudziestolatkiem, którego prosi o pomoc, zmienia bieg całej akcji. Nie wspominając już o "Matrixie" czy productplacementowym Bondzie. 

Kiedyś datę nakręcenia współczesnych obrazów można było łatwo określić po modelach samochodów, dziś w zgadywance pomaga malejąca wielkość komórek. O tempora, o mores! 

  Źródło: www.cinema.de

czwartek, 7 sierpnia 2014

WYPALANIE TRAW

Czy Ty, Czytelniku, też "kolekcjonujesz" osoby urodzone tego dnia, co Ty? Bo ja tak. Zawsze czuję jakiś specjalny dreszcz, gdy dowiaduję się, że osoba, którą poznałam lub o której gdzieś czytałam, również przyszła na świat w zimny i ciemny styczniowy dzień...

Niedawno do mojej kolekcji "współbraci dnia" poznanych dzięki lekturze dołączył Eugène Terre'Blanche, polityk z RPA, przywódca prawicowego ugrupowania afrykanerskiego Afrikaner Weerstandsbeweging, głoszącego ideę samorządnego państwa burskiego. Znajomość z nim zawarłam dzięki "Wypalaniu traw" Wojciecha Jagielskiego, poruszającej książce o miasteczku Ventersdorp, ostoi apartheidu, która zawzięcie broniła się przed nowymi porządkami na długo jeszcze po wyjściu z więzienia Nelsona Mandeli.

Książka ta jest wstrząsająca i wzniosła zarazem - i wielowątkowa jak samo życie. A przy tym tak plastyczna, że za każdym razem myśląc o niej widzę światła farm na równinie i czuję zapach palonej trawy. I wspominam jeden z najpiękniejszych opisów miast, jakie kiedykolwiek czytałam - opis sennego Ventersdorpu w Północno-Zachodniej Prowincji RPA. "Z łatwością poznaję miasto. Ono zaś nigdy nie przyznaje się do znajomości ze mną. Senne, rozleniwione południowym upałem sprawia na przybyszu wrażenie zaprzątniętego wyłącznie sobą, pochłoniętego swoimi pilnymi sprawami. Odwrócone plecami, nieobecne, niczego nie ciekawe, nie odpowiada na pozdrowienia, umyka wzrokiem, jak ktoś kiedyś poznany, udający, że nie przypomina sobie dawnego spotkania." Po "Hebanie" na listę marzeń wpisałam Zanzibar, po tej książce - RPA. 



piątek, 1 sierpnia 2014

LAS BOHATERÓW

Książki z gąszczem bohaterów są z jednej strony często wielowątkowe i fascynujące, z drugiej jednak dla kobiety pracującej czytającej dziennie w biegu po kilka stron stanowią często wyzwanie pamięciowe nie do pokonania. Kto to był? To ten sklepikarz? A ten, to ten blondyn? No nie jest łatwo...

Pamiętam, jak na lekcji polskiego rysowaliśmy diagram zależności rodzinno-towarzyskich bohaterów "Nad Niemnem". Godzinami wysupływaliśmy je z gąszczu opisów przyrody, zawiłości gatunków roślin i lasu innych dygresji wypełniających dzieło Orzeszkowej. Ale diagram otworzył nam oczy na wiele powiązań, których w czasie lektury nie udało nam się w pełni zrozumieć - a więc było warto.

Dziękuję Pani Polonistce, że dała mi odwagę, by przyznawać się do niedoskonałości własnej pamięci i - przede wszystkim - by czytać z piórem w ręku. Umiejętność ta bardzo mi się do dziś przydaje. Aktualnie przedzieram się na przykład przez "Trafny wybór" J. K. Rowling - rozważając notabene, jak szacowna autorka mogła stworzyć coś tak krańcowo odmiennego od serii o Harrym Potterze i wykazać się takim kunsztem konstrukcyjnym, którego w książkach o Czarodzieju moim zdaniem zdecydowanie jej brakowało. No ale tak czy owak - "Trafny wybór" to prawdziwy labirynt postaci, a przy okazji feeria smaczków z angielskiej prowincji. Autorka z finezją wkrada się za pomocą mowy pozornie zależnej w umysły swych licznych bohaterów doskonale oddając niuanse mentalności osób w różnym wieku i z różnych klas społecznych. Moim zdaniem "Trafny wybór" to lektura całkiem warta uwagi - choć mój Kindle aktualnie wygląda następująco: