Ostatnio w czasie spacerów wypatrzyłam dwie niepozorne budki. Jedną w Konstancinie koło tężni, a drugą na Mazurach przy leśniczówce "Pranie". Pierwsza wyglądała jak kabina telefoniczna, druga jak karmnik. Obie miały szklane drzwiczki, przez które widać było kolorowe grzbiety książek. I obie zapraszały do lektury pod chmurką, choć każda na innych warunkach - w warszawskiej można wypożyczyć książkę i potem ją odłożyć, w mazurskiej biorąc wolumin należy w to miejsce wstawić jakiś inny.
Takie oto są biblioteki pod chmurką. Sympatyczne, inspirujące, z bogatym wnętrzem.
O innej ciekawej inicjatywie wspierającej lekturę w plenerze czytałam ostatnio w Internecie. W jednym z parków miejskich w którymś kraju Ameryki Południowej na drzewach zainstalowano hot spoty z opcją udostępnienia książek elektronicznych. Można więc sobie zasiąść pod drzewkiem, załadować Marqueza na czytnik - i zatopić się w lekturze przy dźwiękach ptasich treli. U nas klimat nie wspiera takiej opcji (a już na pewno nie w wariancie całorocznym), ale co tam - własny Kindl, ławeczka w Łazienkach, paw w tle, wiewiórka przy nogach i też może być całkiem miło...
Silva rerum, czyli zapiski z (nie)codzienności
"Pegaz nie powinien być kuty na wszystkie cztery nogi" S. J. Lec
wtorek, 16 września 2014
MAGICZNY TRÓJKĄT
Zagadka ta pozornie jest prosta do rozwiązania - w rzeczywistości jednak nie bardzo. Na pewno nieskomplikowane są tylko jej reguły: chodzi o to, by w trójkącie rozmieścić cyfry od 1 do 7 (każda może występować tylko raz) w bardzo konkretny sposób. Pola z cyframi sąsiadującymi nie mogą w żaden sposób - nawet jednym rogiem, a tym bardziej ścianką - stykać się ze sobą. Dla dwójki cyframi sąsiadującymi są 1 i 3, dla trójki - 2 i 4 itp.
Pod trójkątem dopisałam podpowiedź dla tych, którzy wolą wyzwania mniej czasochłonne...
Pod trójkątem dopisałam podpowiedź dla tych, którzy wolą wyzwania mniej czasochłonne...
poniedziałek, 15 września 2014
LEBENSABSCHNITTSGEFÄHRTE
Ponieważ bajkowa fraza "i żyli długo i szczęśliwie" coraz rzadziej sprawdza się w praktyce, więc i określenie "towarzysz życia" nie do końca pasuje do współczesnych realiów. Dlatego Niemcy ukuli nowe słowo Lebensabschnittsgefährte oznaczające partnera nie na całe życie, lecz na jego fragment, odcinek, etap. I choć wyraz ten ma konotację nieco żartobliwą, to jednak słyszy się go coraz częściej w zwykłych codziennych rozmowach.
Zamiast Lebensgefährte (towarzysz życia) Niemcy mówią więc właśnie LebensABSCHNITTSgefährte (towarzysz ETAPU życia). Chcieli iść jeszcze dalej: Gabriele Pauli z partii CSU - zwana przez swych kolegów "rebeliantką" - zaproponowała w roku 2007 ustawę, na mocy której małżeństwo wygasałoby automatycznie po siedmiu latach, chyba że obie zainteresowane strony zgłosiłyby chęć jego przedłużenia. Wniosek nie przeszedł, choć był żywo dyskutowany. Tak więc nadal bierzemy ślub na całe życie z partnerem, z którym być może wcale nie będzie ono długie i szczęśliwe. I trzymamy kciuki, by nie dopadł nas słynny kryzys siódmego roku.
Zamiast Lebensgefährte (towarzysz życia) Niemcy mówią więc właśnie LebensABSCHNITTSgefährte (towarzysz ETAPU życia). Chcieli iść jeszcze dalej: Gabriele Pauli z partii CSU - zwana przez swych kolegów "rebeliantką" - zaproponowała w roku 2007 ustawę, na mocy której małżeństwo wygasałoby automatycznie po siedmiu latach, chyba że obie zainteresowane strony zgłosiłyby chęć jego przedłużenia. Wniosek nie przeszedł, choć był żywo dyskutowany. Tak więc nadal bierzemy ślub na całe życie z partnerem, z którym być może wcale nie będzie ono długie i szczęśliwe. I trzymamy kciuki, by nie dopadł nas słynny kryzys siódmego roku.
środa, 20 sierpnia 2014
BÓG OBOJĘTNY
Winston Niles Rumfoord, cyniczny uzurpator z "Syren z Tytana", tworzy nową religię. Nazywa ją Kościół Boga Doskonale Obojętnego. Główny przekaz nowej wiary brzmi: „Zajmijcie się ludźmi, a Bóg Wszechmogący sam się sobą zajmie”, a jej podstawowe nauki sprowadzają się do tego, że człek marny nie jest w stanie wspomóc ani ucieszyć Boga Wszechmogącego oraz że los to nie palec Boży. Najgorszym bluźnierstwem jest stwierdzenie typu „Dzięki Bogu za to, że wydobył mnie cało z tarapatów. Bóg upatrzył mnie sobie z jakiegoś powodu, więc teraz jedynym moim życzeniem jest służyć Mu wiernie”. Mimo nihilistycznego wydźwięku tej religii, zyskuje ona wielu zwolenników - zwłaszcza po wyniszczającej wojnie między Ziemią a Marsem.
Vonnegut w niemal każdej swej książce rysuje zręby nowej wiary. Zwykle pisze on o religiach w duchu filozofii marksistowskiej - jako o "opium dla ludu" (choć cytat ten nigdzie wprost nie pada). Ciekawie też pokazuje mechanizm nawrócenia. Na przykład w San Lorenzo, bananowej republice, w której ludzie zajmują się głównie kopulacją i łowieniem ryb, za wyznawanie bokokonizmu grożą rzekomo surowe kary - a w gruncie rzeczy wszyscy (łącznie z dyktatorem i jego świtą) są członkami tego kościoła i potajemnie odprawiają obrządek rytualnego łączenia się stopami; tym bardziej gorliwie, że muszą się z tym ukrywać. W innym miejscu pisze o Ziemianach trzymanych w klatce w zoo na planecie Cyrkon 212. Mają oni na swoim wybiegu wielką na całą ścianę tablicę pokazującą rzekomo aktualne notowania giełdowe i ceny artykułów, dalekopis oraz telefon łączący jakoby bezpośrednio z maklerem na Ziemi. Mieszkańcy Cyrkonu 212 wmawiają swoim jeńcom, że zainwestowali na Ziemi milion dolarów na ich nazwiska i że tylko od odpowiedniej manipulacji tymi pieniędzmi zależy, czy po powrocie na Ziemię będą bajecznie bogaci. "I telefon, i wielka tablica, i dalekopis były oczywiście fałszywe. Miały spełniać po prostu rolę bodźca, aby Ziemianie żwawiej się ruszali, zabawiając w ten sposób widzów – aby podskakiwali i krzyczeli z radości albo chodzili ponurzy i rwali włosy z głowy" - pisze Vonnegut. I tu właśnie na scenę zdarzeń wkracza religia. Ziemianie otrzymują informację, że prezydent Stanów Zjednoczonych zainaugurował Ogólnonarodowy Tydzień Modlitwy i że wszyscy powinni się modlić. Gracze mieli poprzednio złą passę na giełdzie – stracili małą fortunę na oliwie jadalnej – biorą się więc do z zapałem do składania hołdu Bogu. Na skutki ich działań nie trzeba długo czekać: ceny oliwy idą w górę. A Cyrkonianie bawią się przednio obserwując, jak dzięki tej manipulacji ich jeńcy stają się coraz bardziej religijni...
W "Kociej Kołysce", w której finale bohater spotyka proroka Bokokona, twórcę "użytecznej religii zbudowanej na kłamstwach" zakładającej między innymi, że ludzkość jest zorganizowana w tzw. karassy - grupy ludzi, którym zostało zlecone wykonanie określonej misji - oraz że "nieoczekiwane podróże są lekcjami tańca udzielanymi nam przez Boga", przekazy mają zwykle formę piosenek Calypso. Oto jedna z nich - moja ulubiona:
Tygrys polować musi
I latać musi ptak,
A człowiek musi się głowić: czemu? dlaczego? jak?
Aż kiedyś tygrys zaśnie
I ptak na gałąź sfrunie,
A człowiek wmówi sobie, że wszystko już rozumie...
Vonnegut w niemal każdej swej książce rysuje zręby nowej wiary. Zwykle pisze on o religiach w duchu filozofii marksistowskiej - jako o "opium dla ludu" (choć cytat ten nigdzie wprost nie pada). Ciekawie też pokazuje mechanizm nawrócenia. Na przykład w San Lorenzo, bananowej republice, w której ludzie zajmują się głównie kopulacją i łowieniem ryb, za wyznawanie bokokonizmu grożą rzekomo surowe kary - a w gruncie rzeczy wszyscy (łącznie z dyktatorem i jego świtą) są członkami tego kościoła i potajemnie odprawiają obrządek rytualnego łączenia się stopami; tym bardziej gorliwie, że muszą się z tym ukrywać. W innym miejscu pisze o Ziemianach trzymanych w klatce w zoo na planecie Cyrkon 212. Mają oni na swoim wybiegu wielką na całą ścianę tablicę pokazującą rzekomo aktualne notowania giełdowe i ceny artykułów, dalekopis oraz telefon łączący jakoby bezpośrednio z maklerem na Ziemi. Mieszkańcy Cyrkonu 212 wmawiają swoim jeńcom, że zainwestowali na Ziemi milion dolarów na ich nazwiska i że tylko od odpowiedniej manipulacji tymi pieniędzmi zależy, czy po powrocie na Ziemię będą bajecznie bogaci. "I telefon, i wielka tablica, i dalekopis były oczywiście fałszywe. Miały spełniać po prostu rolę bodźca, aby Ziemianie żwawiej się ruszali, zabawiając w ten sposób widzów – aby podskakiwali i krzyczeli z radości albo chodzili ponurzy i rwali włosy z głowy" - pisze Vonnegut. I tu właśnie na scenę zdarzeń wkracza religia. Ziemianie otrzymują informację, że prezydent Stanów Zjednoczonych zainaugurował Ogólnonarodowy Tydzień Modlitwy i że wszyscy powinni się modlić. Gracze mieli poprzednio złą passę na giełdzie – stracili małą fortunę na oliwie jadalnej – biorą się więc do z zapałem do składania hołdu Bogu. Na skutki ich działań nie trzeba długo czekać: ceny oliwy idą w górę. A Cyrkonianie bawią się przednio obserwując, jak dzięki tej manipulacji ich jeńcy stają się coraz bardziej religijni...
W "Kociej Kołysce", w której finale bohater spotyka proroka Bokokona, twórcę "użytecznej religii zbudowanej na kłamstwach" zakładającej między innymi, że ludzkość jest zorganizowana w tzw. karassy - grupy ludzi, którym zostało zlecone wykonanie określonej misji - oraz że "nieoczekiwane podróże są lekcjami tańca udzielanymi nam przez Boga", przekazy mają zwykle formę piosenek Calypso. Oto jedna z nich - moja ulubiona:
Tygrys polować musi
I latać musi ptak,
A człowiek musi się głowić: czemu? dlaczego? jak?
Aż kiedyś tygrys zaśnie
I ptak na gałąź sfrunie,
A człowiek wmówi sobie, że wszystko już rozumie...
piątek, 15 sierpnia 2014
HENDSZEJKI POLSKIE
"Dłoń podajemy przy powitaniach i pożegnaniach oraz przy składaniu gratulacji,
podziękowań i życzeń. Dłoń podaje kobieta mężczyźnie, starszy młodszemu, a przełożony
podwładnemu. Dzięki temu persony towarzysko nobilitowane są
chronione przed natarczywością" - czytam w poradniku savoir vivre'u. Handshake na dzień dobry to rzeczywiście zwyczaj dość powszechny na świecie, choć na przykład w krajach arabskich wykluczone są z niego kobiety, a w Japonii czy Tajlandii kontakt bezpośredni zastępuje bardziej akceptowalny tam ze względów kulturowych ukłon powitalny.
W Polsce obyczaj energicznego uścisku prawic trzyma się doskonale. W pracy codzienne obserwuję ten rytuał. A właściwie szereg rytuałów, które różnią się między sobą w sposób dość zasadniczy. Pierwsza grupa hendszejkerów to ci, którzy po wejściu do biura podchodzą po kolei do wszystkich siedzących w naszym małym open space i z każdym witają się uściskiem rąk. W myślach nazywam ich demokratami. Drudzy - konserwatyści - podchodzą tylko do kolegów z pokerowym wyrazem twarzy omijając wszystkie koleżanki. Patrząc na ten genderowy slalom utwierdzam się w przekonaniu, że równouprawnienie to jednak temat pełen pułapek i zasadzek.
Najbardziej jednak podziwiam trzecią grupę. To prawdziwi savoir vivrowcy. Mają w głowie ułożoną listę kolegów i koleżanek ułożoną według płci i wieku - i z zadziwiającą precyzją lawirują między biurkami honorując rangę i starszeństwo. Na pierwszy ogień idą więc panie poczynając od najstarszej - lub od kierowniczki; potem przychodzi kolej na panów.
A po porannych powitaniach i wymianie small talkowych informacji, że grypa szaleje, rotawirusy się mnożą, a dzieci chore i znów nie poszły do przedszkola, osoby o słabszych nerwach ukradkiem wymykają się do toalety, żeby umyć ręce...
W Polsce obyczaj energicznego uścisku prawic trzyma się doskonale. W pracy codzienne obserwuję ten rytuał. A właściwie szereg rytuałów, które różnią się między sobą w sposób dość zasadniczy. Pierwsza grupa hendszejkerów to ci, którzy po wejściu do biura podchodzą po kolei do wszystkich siedzących w naszym małym open space i z każdym witają się uściskiem rąk. W myślach nazywam ich demokratami. Drudzy - konserwatyści - podchodzą tylko do kolegów z pokerowym wyrazem twarzy omijając wszystkie koleżanki. Patrząc na ten genderowy slalom utwierdzam się w przekonaniu, że równouprawnienie to jednak temat pełen pułapek i zasadzek.
Najbardziej jednak podziwiam trzecią grupę. To prawdziwi savoir vivrowcy. Mają w głowie ułożoną listę kolegów i koleżanek ułożoną według płci i wieku - i z zadziwiającą precyzją lawirują między biurkami honorując rangę i starszeństwo. Na pierwszy ogień idą więc panie poczynając od najstarszej - lub od kierowniczki; potem przychodzi kolej na panów.
A po porannych powitaniach i wymianie small talkowych informacji, że grypa szaleje, rotawirusy się mnożą, a dzieci chore i znów nie poszły do przedszkola, osoby o słabszych nerwach ukradkiem wymykają się do toalety, żeby umyć ręce...
czwartek, 14 sierpnia 2014
SOFALIZING
Jeśli podtrzymujesz kontakty towarzyskie na sofie, to się sofalizujesz. Przynajmniej po angielsku. "Sofalizing" to nowe słowo powstałe z kontaminacji "socialize" and "sofa". Oznacza ono czatowanie lub skypowanie z kimś z zacisza swojego domu - a dokładnie z kanapy.
Za to właśnie lubię angielski - za otwartość słowotwórczą. Gdy trzeba nazwać jakieś nowe zjawisko, native speakerzy łączą istniejące wyrazy, budują nowe, przesuwają dotychczasowe znaczenia... Czasem też wymyślają zgrabne akronimy - jeden z nowszych przykładów to NIMBY powstały z pierwszych liter frazy "Not In My Back Yard". Tak mówi się o ludziach, którzy wprawdzie wspierają jakąś ideę, ale nie chcą, by związane z nią działania zbyt mocno wniknęły w ich życie. Są na przykład zwolennikami energii atomowej, ale nie chcą mieć elektrowni "w swoim ogródku" - czyli dzielnicy, mieście, okręgu.
Inny sympatyczny przykład anglojęzycznej inwencji to "snail mail". Odkąd w nasze życie wkroczyły błyskawiczne e-maile, klasyczne listy zaczęto nazywać właśnie tak - "ślimaczą pocztą".
Ostatnio - w marcu tego roku - do słownika oxfordzkiego weszły frankenfood (jedzenie Frankensteina, czyli modyfikowane genetycznie) i bookaholic (analogiczne do alcoholic, shopaholic, sexoholic). Jak to miło, że z miesiąca na miesiąc język - a przez to w pewnym sensie i świat - staje się bogatszy.
Za to właśnie lubię angielski - za otwartość słowotwórczą. Gdy trzeba nazwać jakieś nowe zjawisko, native speakerzy łączą istniejące wyrazy, budują nowe, przesuwają dotychczasowe znaczenia... Czasem też wymyślają zgrabne akronimy - jeden z nowszych przykładów to NIMBY powstały z pierwszych liter frazy "Not In My Back Yard". Tak mówi się o ludziach, którzy wprawdzie wspierają jakąś ideę, ale nie chcą, by związane z nią działania zbyt mocno wniknęły w ich życie. Są na przykład zwolennikami energii atomowej, ale nie chcą mieć elektrowni "w swoim ogródku" - czyli dzielnicy, mieście, okręgu.
Inny sympatyczny przykład anglojęzycznej inwencji to "snail mail". Odkąd w nasze życie wkroczyły błyskawiczne e-maile, klasyczne listy zaczęto nazywać właśnie tak - "ślimaczą pocztą".
Ostatnio - w marcu tego roku - do słownika oxfordzkiego weszły frankenfood (jedzenie Frankensteina, czyli modyfikowane genetycznie) i bookaholic (analogiczne do alcoholic, shopaholic, sexoholic). Jak to miło, że z miesiąca na miesiąc język - a przez to w pewnym sensie i świat - staje się bogatszy.
niedziela, 10 sierpnia 2014
TELEFON KOMÓRKOWY
Oglądałam ostatnio po raz kolejny film "Lola rennt" w reżyserii Toma Tykwera, jeden z moich ulubionych miemieckich filmów - obok "Goodbye, Lenin" i "Das Leben der Anderen". W pewnym sensie "Biegnij, Lola, biegnij" po 18 latach od nakręcenia wciąż porusza tak samo, jak kiedyś - w końcu miłość i inne silne emocje są ponadczasowe. Ale ta w dużej mierze uniwersalna historia, w której ważną rolę gra notabene worek wypełniony markami niemieckimi, już dziś nie mogłaby się wydarzyć. Podobnie jak wiele innych. Dlaczego? Bo cały plot - powiązany w tym przypadku z telefonowaniem z budki - nie dałby się już tak misternie upleść czasach telefonów komórkowych.
Handy zmienił nie tylko nasze życie, ale i współczesną filmografię. Nie ma już scen szukania budek telefonicznych, nie ma pukania do drzwi i proszenia o możliwość zatelefonowania - a przecież tak zaczynało się kiedyś wiele ciekawych historii...
Ale nie ma co żałować przeszłości. Handy odebrał filmom co prawda pewien potencjał, lecz otworzył przed nimi także wiele nowych możliwości. Kieszonkowy telefon awansuje dziś często do roli pełnoprawnego uczestnika historii, a rozmowy z niego wykonywane wpływają na losy bohaterów. W klaustrofobicznym "Pogrzebanym" na przykład Paul Conroy używa go do oświetlania podziemnej trumny i do kontaktu ze światem. A w „Komórce” z 2004 roku rozmowa pomiędzy kobietą będącą w niebezpieczeństwie a przypadkowym dwudziestolatkiem, którego prosi o pomoc, zmienia bieg całej akcji. Nie wspominając już o "Matrixie" czy productplacementowym Bondzie.
Kiedyś datę nakręcenia współczesnych obrazów można było łatwo określić po modelach samochodów, dziś w zgadywance pomaga malejąca wielkość komórek. O tempora, o mores!
Handy zmienił nie tylko nasze życie, ale i współczesną filmografię. Nie ma już scen szukania budek telefonicznych, nie ma pukania do drzwi i proszenia o możliwość zatelefonowania - a przecież tak zaczynało się kiedyś wiele ciekawych historii...
Ale nie ma co żałować przeszłości. Handy odebrał filmom co prawda pewien potencjał, lecz otworzył przed nimi także wiele nowych możliwości. Kieszonkowy telefon awansuje dziś często do roli pełnoprawnego uczestnika historii, a rozmowy z niego wykonywane wpływają na losy bohaterów. W klaustrofobicznym "Pogrzebanym" na przykład Paul Conroy używa go do oświetlania podziemnej trumny i do kontaktu ze światem. A w „Komórce” z 2004 roku rozmowa pomiędzy kobietą będącą w niebezpieczeństwie a przypadkowym dwudziestolatkiem, którego prosi o pomoc, zmienia bieg całej akcji. Nie wspominając już o "Matrixie" czy productplacementowym Bondzie.
Kiedyś datę nakręcenia współczesnych obrazów można było łatwo określić po modelach samochodów, dziś w zgadywance pomaga malejąca wielkość komórek. O tempora, o mores!
Źródło: www.cinema.de
czwartek, 7 sierpnia 2014
WYPALANIE TRAW
Czy Ty, Czytelniku, też "kolekcjonujesz" osoby urodzone tego dnia, co Ty? Bo ja tak. Zawsze czuję jakiś specjalny dreszcz, gdy dowiaduję się, że osoba, którą poznałam lub o której gdzieś czytałam, również przyszła na świat w zimny i ciemny styczniowy dzień...
Niedawno do mojej kolekcji "współbraci dnia" poznanych dzięki lekturze dołączył Eugène Terre'Blanche, polityk z RPA, przywódca prawicowego ugrupowania afrykanerskiego Afrikaner Weerstandsbeweging, głoszącego ideę samorządnego państwa burskiego. Znajomość z nim zawarłam dzięki "Wypalaniu traw" Wojciecha Jagielskiego, poruszającej książce o miasteczku Ventersdorp, ostoi apartheidu, która zawzięcie broniła się przed nowymi porządkami na długo jeszcze po wyjściu z więzienia Nelsona Mandeli.
Książka ta jest wstrząsająca i wzniosła zarazem - i wielowątkowa jak samo życie. A przy tym tak plastyczna, że za każdym razem myśląc o niej widzę światła farm na równinie i czuję zapach palonej trawy. I wspominam jeden z najpiękniejszych opisów miast, jakie kiedykolwiek czytałam - opis sennego Ventersdorpu w Północno-Zachodniej Prowincji RPA. "Z łatwością poznaję miasto. Ono zaś nigdy nie przyznaje się do znajomości ze mną. Senne, rozleniwione południowym upałem sprawia na przybyszu wrażenie zaprzątniętego wyłącznie sobą, pochłoniętego swoimi pilnymi sprawami. Odwrócone plecami, nieobecne, niczego nie ciekawe, nie odpowiada na pozdrowienia, umyka wzrokiem, jak ktoś kiedyś poznany, udający, że nie przypomina sobie dawnego spotkania." Po "Hebanie" na listę marzeń wpisałam Zanzibar, po tej książce - RPA.
Niedawno do mojej kolekcji "współbraci dnia" poznanych dzięki lekturze dołączył Eugène Terre'Blanche, polityk z RPA, przywódca prawicowego ugrupowania afrykanerskiego Afrikaner Weerstandsbeweging, głoszącego ideę samorządnego państwa burskiego. Znajomość z nim zawarłam dzięki "Wypalaniu traw" Wojciecha Jagielskiego, poruszającej książce o miasteczku Ventersdorp, ostoi apartheidu, która zawzięcie broniła się przed nowymi porządkami na długo jeszcze po wyjściu z więzienia Nelsona Mandeli.
Książka ta jest wstrząsająca i wzniosła zarazem - i wielowątkowa jak samo życie. A przy tym tak plastyczna, że za każdym razem myśląc o niej widzę światła farm na równinie i czuję zapach palonej trawy. I wspominam jeden z najpiękniejszych opisów miast, jakie kiedykolwiek czytałam - opis sennego Ventersdorpu w Północno-Zachodniej Prowincji RPA. "Z łatwością poznaję miasto. Ono zaś nigdy nie przyznaje się do znajomości ze mną. Senne, rozleniwione południowym upałem sprawia na przybyszu wrażenie zaprzątniętego wyłącznie sobą, pochłoniętego swoimi pilnymi sprawami. Odwrócone plecami, nieobecne, niczego nie ciekawe, nie odpowiada na pozdrowienia, umyka wzrokiem, jak ktoś kiedyś poznany, udający, że nie przypomina sobie dawnego spotkania." Po "Hebanie" na listę marzeń wpisałam Zanzibar, po tej książce - RPA.
piątek, 1 sierpnia 2014
LAS BOHATERÓW
Książki z gąszczem bohaterów są z jednej strony często wielowątkowe i fascynujące, z drugiej jednak dla kobiety pracującej czytającej dziennie w biegu po kilka stron stanowią często wyzwanie pamięciowe nie do pokonania. Kto to był? To ten sklepikarz? A ten, to ten blondyn? No nie jest łatwo...
Pamiętam, jak na lekcji polskiego rysowaliśmy diagram zależności rodzinno-towarzyskich bohaterów "Nad Niemnem". Godzinami wysupływaliśmy je z gąszczu opisów przyrody, zawiłości gatunków roślin i lasu innych dygresji wypełniających dzieło Orzeszkowej. Ale diagram otworzył nam oczy na wiele powiązań, których w czasie lektury nie udało nam się w pełni zrozumieć - a więc było warto.
Dziękuję Pani Polonistce, że dała mi odwagę, by przyznawać się do niedoskonałości własnej pamięci i - przede wszystkim - by czytać z piórem w ręku. Umiejętność ta bardzo mi się do dziś przydaje. Aktualnie przedzieram się na przykład przez "Trafny wybór" J. K. Rowling - rozważając notabene, jak szacowna autorka mogła stworzyć coś tak krańcowo odmiennego od serii o Harrym Potterze i wykazać się takim kunsztem konstrukcyjnym, którego w książkach o Czarodzieju moim zdaniem zdecydowanie jej brakowało. No ale tak czy owak - "Trafny wybór" to prawdziwy labirynt postaci, a przy okazji feeria smaczków z angielskiej prowincji. Autorka z finezją wkrada się za pomocą mowy pozornie zależnej w umysły swych licznych bohaterów doskonale oddając niuanse mentalności osób w różnym wieku i z różnych klas społecznych. Moim zdaniem "Trafny wybór" to lektura całkiem warta uwagi - choć mój Kindle aktualnie wygląda następująco:
Pamiętam, jak na lekcji polskiego rysowaliśmy diagram zależności rodzinno-towarzyskich bohaterów "Nad Niemnem". Godzinami wysupływaliśmy je z gąszczu opisów przyrody, zawiłości gatunków roślin i lasu innych dygresji wypełniających dzieło Orzeszkowej. Ale diagram otworzył nam oczy na wiele powiązań, których w czasie lektury nie udało nam się w pełni zrozumieć - a więc było warto.
Dziękuję Pani Polonistce, że dała mi odwagę, by przyznawać się do niedoskonałości własnej pamięci i - przede wszystkim - by czytać z piórem w ręku. Umiejętność ta bardzo mi się do dziś przydaje. Aktualnie przedzieram się na przykład przez "Trafny wybór" J. K. Rowling - rozważając notabene, jak szacowna autorka mogła stworzyć coś tak krańcowo odmiennego od serii o Harrym Potterze i wykazać się takim kunsztem konstrukcyjnym, którego w książkach o Czarodzieju moim zdaniem zdecydowanie jej brakowało. No ale tak czy owak - "Trafny wybór" to prawdziwy labirynt postaci, a przy okazji feeria smaczków z angielskiej prowincji. Autorka z finezją wkrada się za pomocą mowy pozornie zależnej w umysły swych licznych bohaterów doskonale oddając niuanse mentalności osób w różnym wieku i z różnych klas społecznych. Moim zdaniem "Trafny wybór" to lektura całkiem warta uwagi - choć mój Kindle aktualnie wygląda następująco:
niedziela, 27 lipca 2014
HAPPY END
W "Harrym Potterze" urzekły mnie barwne postaci, wartka akcja i atmosfera tajemniczości. Całkowicie rozczarowało natomiast zakończenie. Podobnie jak "I bohater się obudził" albo "Wszystko to działo się w czyśćcu", tak i zastosowane tutaj (uwaga, spoiler!) "Zabili go i uciekł" nie świadczy moim zdaniem o literackim kunszcie twórcy. Choć wpisuje się w pewnym sensie w trend tak modnych dziś zakończeń otwartych.
Ja finał czarodziejskiej sagi wymyśliłam już w czasie lektury pierwszego tomu - i zdziwiłam się bardzo, gdy moje przewidywania się nie spełniły. Otóż cytowana w tekście przepowiednia mówiła o chłopcu urodzonym pod koniec lipca - bez dokładnej daty. Ergo: mogła odnosić się nie tylko do Harry'ego Pottera (który podobnie jak sama J. K. Rowling przyszedł na świat 31.07), jak i do... Neville'a Longbottoma (30.07.1980). Jakże pouczająca byłaby książka, w której finale okazałoby się, że choć w gruncie rzeczy to Neville był wybrańcem, to jednak Harry pokonał Voldemorta - dzięki determinacji, pewności siebie i wierze w swe możliwości.
W obecnym kształcie "Harry Potter" uczy tego, co gry komputerowe, w których bohater ma kilka żyć: czyli że nawet jeśli się zginie, to potem i tak jak gdyby nigdy nic się zmartwychwstaje - samoczynnie albo dzięki cheatom. A mogła być to książka o tym, że jak się chce, to da się osiągnąć wszystko - i że człowiek jest kowalem swego losu mogącym zmienić nawet przeznaczenie.
Ja finał czarodziejskiej sagi wymyśliłam już w czasie lektury pierwszego tomu - i zdziwiłam się bardzo, gdy moje przewidywania się nie spełniły. Otóż cytowana w tekście przepowiednia mówiła o chłopcu urodzonym pod koniec lipca - bez dokładnej daty. Ergo: mogła odnosić się nie tylko do Harry'ego Pottera (który podobnie jak sama J. K. Rowling przyszedł na świat 31.07), jak i do... Neville'a Longbottoma (30.07.1980). Jakże pouczająca byłaby książka, w której finale okazałoby się, że choć w gruncie rzeczy to Neville był wybrańcem, to jednak Harry pokonał Voldemorta - dzięki determinacji, pewności siebie i wierze w swe możliwości.
W obecnym kształcie "Harry Potter" uczy tego, co gry komputerowe, w których bohater ma kilka żyć: czyli że nawet jeśli się zginie, to potem i tak jak gdyby nigdy nic się zmartwychwstaje - samoczynnie albo dzięki cheatom. A mogła być to książka o tym, że jak się chce, to da się osiągnąć wszystko - i że człowiek jest kowalem swego losu mogącym zmienić nawet przeznaczenie.
sobota, 19 lipca 2014
GRA W KROPKI
Pamiętacie grę w kropki? Była to zabawa idealna pod każdym względem. Po pierwsze można było łączyć kropki samemu lub razem z kimś. Po drugie nie trzeba było ponosić specjalnych nakładów finansowych i materiałowych - wystarczyło mieć przy sobie kartkę w kratkę i długopis. I wreszcie, po trzecie i najważniejsze, w kropki graliśmy w całkowitej ciszy nie ściągając na siebie niczyjej uwagi. A i nudnego wykładu w tle dało się przy tym słuchać.
Kropki mają wiele wersji. Nasza była prosta: krzyż czteroramienny, po cztery kropki w każdym rzędzie. Gra polegała na dorysowywaniu piątej kropki w pustym miejscu - i linii łączącej pięć kropek. I tak trzeba było stworzyć tyle linii, ile się dało. W przypadku dwóch uczestników rysowało się naprzemiennie i wygrywał ten, który dał radę umieścić na kartce swoją linię jako ostatni.
Choć dziś królują inne zabijacze czasu - Sudoku i gry elektroniczne typu Angry Birds, Diamonds czy Tetris, to trochę szkoda, że dobre stare kropki poszły w zapomnienie. Może warto wskrzesić je na spotkaniach biurowych?
piątek, 11 lipca 2014
PIERŚCIEŃ ARABELI
Mój świat dziecięcej wyobraźni ukształtowali... Czesi. Krecik, Żwirek i Muchomorek, Rumcajs z Hanką, Cypiskiem i Księciem Panem, a potem niezapomniana Arabela. Każda z nas, dziewcząt urodzonych w dekadzie kolorowych marzeń i szarej rzeczywistości, najpierw chciała być boską Agnethą z ABBY, a potem właśnie nią, córką Króla Bajek. Oczywiście głównie po to, aby skorzystać z mocy magicznego pierścienia, który wystarczyło obrócić na palcu, by spełniło się niemal każde życzenie.
No właśnie: niemal każde. Bo na przykład podczas zamiany jednej postaci w drugą pierścień nie modyfikował głosu zamienianej postaci. A więc Rumburak zaczynał wyglądać jak Pan Majer, a Pan Majer jak jamnik, ale mówili nadal po swojemu, co dawało wyjątkowo komiczny efekt... Ten HUMOR - to było clou czeskich bajek. I coś, co sprawiało, że tak je kochaliśmy.
Pamiętacie, jak sprytnie Rumcajs przechytrzył Księcia Pana? Jak krecik straszył myszkę cyrkową maską? Albo jak bohaterowie serialu "Goście" (którzy przybyli z kosmosu i wciąż popełniali jakieś faux pas z powodu nieznajomości ziemskich obyczajów) wyrzucali bieliznę po użyciu zamiast ją prać? Lub jak Blekota paradował w złotym bikini - niczym włochata parodia księżniczki Lei?
Do dziś chętnie sięgam do czeskich bajek - teraz najbardziej lubię w nich wyszukiwać realia dawnych czasów: stare skody, puste witryny sklepowe, przyjaznych milicjantów i inne komunistyczne atrefakty. A jeszcze chętniej wracam do Czecha, który ukształtował moją dorosłą wyobraźnię - do Milana Kundery - i zanurzam się w jego świat pełen nostalgii, dygresji i oczywiście, jakże by inaczej, specyficznego humoru. Takiego trochę przez łzy... "Brzydota ma w naszym świecie swoją funkcję pozytywną. Nikt nie ma ochoty nigdzie dłużej się zatrzymywać, ludzie szybko zewsząd wychodzą i w ten sposób powstaje pożądane tempo życia."
No właśnie: niemal każde. Bo na przykład podczas zamiany jednej postaci w drugą pierścień nie modyfikował głosu zamienianej postaci. A więc Rumburak zaczynał wyglądać jak Pan Majer, a Pan Majer jak jamnik, ale mówili nadal po swojemu, co dawało wyjątkowo komiczny efekt... Ten HUMOR - to było clou czeskich bajek. I coś, co sprawiało, że tak je kochaliśmy.
Pamiętacie, jak sprytnie Rumcajs przechytrzył Księcia Pana? Jak krecik straszył myszkę cyrkową maską? Albo jak bohaterowie serialu "Goście" (którzy przybyli z kosmosu i wciąż popełniali jakieś faux pas z powodu nieznajomości ziemskich obyczajów) wyrzucali bieliznę po użyciu zamiast ją prać? Lub jak Blekota paradował w złotym bikini - niczym włochata parodia księżniczki Lei?
Do dziś chętnie sięgam do czeskich bajek - teraz najbardziej lubię w nich wyszukiwać realia dawnych czasów: stare skody, puste witryny sklepowe, przyjaznych milicjantów i inne komunistyczne atrefakty. A jeszcze chętniej wracam do Czecha, który ukształtował moją dorosłą wyobraźnię - do Milana Kundery - i zanurzam się w jego świat pełen nostalgii, dygresji i oczywiście, jakże by inaczej, specyficznego humoru. Takiego trochę przez łzy... "Brzydota ma w naszym świecie swoją funkcję pozytywną. Nikt nie ma ochoty nigdzie dłużej się zatrzymywać, ludzie szybko zewsząd wychodzą i w ten sposób powstaje pożądane tempo życia."
sobota, 5 lipca 2014
OBSOLESCENCJA
Kiedyś na przeglądzie filmów alternatywnych gdzieś w północnych Niemczech widziałam fascynującą animację. Jej tytuł brzmiał "Dlaczego nie działa pralka pana Mayera?". Najpierw widać było naszkicowaną symbolicznie łazienkę, potem narysowaną niedbałą kreską pralkę, a w kolejnym kadrze - skomplikowane i mroczne wnętrze urządzenia. Nasilające się piski i stuki w ascetycznej ścieżce dźwiękowej obrazowały zły stan silnika. Napięcie rosło - widzowie wciąż nie wiedzieli, DLACZEGO pralka nie działa. Aż wreszcie w finale - czyli w jakiejś dziesiątej minucie dzieła - okazało się, że to mały kosmita wali młotkiem w koła zębate złośliwie powodując uciążliwą awarię.
Animacja ta powstała dobre piętnaście lat temu. Dziś pewnie nikt by jej już nie nakręcił - a przynajmniej nie w takiej formie. Wszyscy obecnie wiemy bowiem dokładnie, co jest przyczyną awarii pralek, zmywarek, rowerów, odtwarzaczy, telewizorów. Nie jest nią bynajmniej kosmita, tylko tak zwana planowana obsolescencja.
Słowo to - dziwaczne i trudne do wymówienia - oznaczało pierwotnie zużycie ekonomiczne i moralne oraz spadek wartości środków trwałych spowodowane postępem technicznym. Teraz natomiast w wyniku przesunięcia semantycznego stało się ono określeniem powszechnego zjawiska - zaplanowanej przez producenta generalnej awarii urządzenia.
Dobrze, że to skomplikowane słowo jest coraz bardziej powszechnie używane w nowym znaczeniu, bo dzięki temu możemy rozmawiać o zjawisku, które nazywa, a które - właśnie przez brak fachowej nazwy - dotychczas traktowano często jak nieudolną teorię spiskową. Celnie ujął to w "Podróżach Herodota" Kapuściński: "Zauważyłem związek między nazwaniem a istnieniem, bo stwierdzałem po powrocie do hotelu, że widziałem na mieście tylko to, co umiałem nazwać, że na przykład pamiętałem napotkaną akację, lecz już nie drzewo, które stało obok niej, ale którego nazwy nie znałem. Słowem, rozumiałem, że im więcej będę znał słów, tym bogatszy, pełniejszy i bardziej różnorodny świat otworzy się przede mną."
A więc bądźmy świadomi słowa obsolescencja i zjawiska nim określanego. I rozmawiając o nim nie czujmy się jak kosmici z pralki pana Mayera.
Animacja ta powstała dobre piętnaście lat temu. Dziś pewnie nikt by jej już nie nakręcił - a przynajmniej nie w takiej formie. Wszyscy obecnie wiemy bowiem dokładnie, co jest przyczyną awarii pralek, zmywarek, rowerów, odtwarzaczy, telewizorów. Nie jest nią bynajmniej kosmita, tylko tak zwana planowana obsolescencja.
Słowo to - dziwaczne i trudne do wymówienia - oznaczało pierwotnie zużycie ekonomiczne i moralne oraz spadek wartości środków trwałych spowodowane postępem technicznym. Teraz natomiast w wyniku przesunięcia semantycznego stało się ono określeniem powszechnego zjawiska - zaplanowanej przez producenta generalnej awarii urządzenia.
Dobrze, że to skomplikowane słowo jest coraz bardziej powszechnie używane w nowym znaczeniu, bo dzięki temu możemy rozmawiać o zjawisku, które nazywa, a które - właśnie przez brak fachowej nazwy - dotychczas traktowano często jak nieudolną teorię spiskową. Celnie ujął to w "Podróżach Herodota" Kapuściński: "Zauważyłem związek między nazwaniem a istnieniem, bo stwierdzałem po powrocie do hotelu, że widziałem na mieście tylko to, co umiałem nazwać, że na przykład pamiętałem napotkaną akację, lecz już nie drzewo, które stało obok niej, ale którego nazwy nie znałem. Słowem, rozumiałem, że im więcej będę znał słów, tym bogatszy, pełniejszy i bardziej różnorodny świat otworzy się przede mną."
A więc bądźmy świadomi słowa obsolescencja i zjawiska nim określanego. I rozmawiając o nim nie czujmy się jak kosmici z pralki pana Mayera.
poniedziałek, 30 czerwca 2014
WIELKI DALMUTI
Siedzimy w międzynarodowym gronie - ja, czyli Polka z Polski, jedna Niemka z Niemiec i druga mieszkająca aktualnie w Szwecji oraz Nepalczyk, mąż jednej z Niemek. O czym rozmawiamy w tak mieszanym towarzystwie? O małżeństwach aranżowanych. I o tym, że kuzyn kolegi Nepalczyka, też Nepalczyk, poszedł do świątyni i ożenił się - wbrew woli swoich rodziców - z dziewczyną z niższej kasty, ściągając na siebie groźbę wyklęcia i sankcji majątkowych ze strony starszyzny...
Kasty to nic dziwnego. JAKIEŚ są wszędzie. Najbardziej żartobliwe ujęcie tego tematu widziałam w teatrze, na spektaklu "Kasta la vista" autorstwa młodego francuskiego dramaturga Sèbastiena Thièry. W inscenizacji w Teatrze Ateneum wyglądało to tak: Tyniec przychodzi do banku, odpowiada na pytania urzędniczki, kim jest z zawodu i co robią jego rodzice mieszkający w familioku na Śląsku. I nagle po zebraniu tych danych okazuje się, że klient nie może podjąć pieniędzy ani, co gorsza, opuścić budynku, ponieważ dopuścił się przestępstwa zmiany kasty właśnie...
W trakcie rozmowy orientujemy się, że sympatyczna gra karciana, która towarzyszy nam w wieczornej dyskusji, to też gra klasowa! Osoba, której uda się zostać Wielkim Dalmutim, siedzi - zgodnie z zasadami zabawy - na najwygodniejszym fotelu i ma koło siebie chipsy oraz ciastka. A reszta graczy (na twardych krzesełkach) stara się awansować na drabinie społecznej, co nie jest łatwe, bo ci, którzy przegrali w poprzedniej rundzie, muszą oddawać wygranym najlepsze karty. "Tak jak prawdziwe życie, tak i ta gra rzadko kiedy jest sprawiedliwa. Ciężko jest utrzymać swoją pozycję społeczną, a jeszcze ciężej wspiąć się wyżej" - głosi instrukcja gry Wielki Dalmuti. Co racja, to racja... Ale grę - mimo jej kastowości - gorąco polecam!
Kasty to nic dziwnego. JAKIEŚ są wszędzie. Najbardziej żartobliwe ujęcie tego tematu widziałam w teatrze, na spektaklu "Kasta la vista" autorstwa młodego francuskiego dramaturga Sèbastiena Thièry. W inscenizacji w Teatrze Ateneum wyglądało to tak: Tyniec przychodzi do banku, odpowiada na pytania urzędniczki, kim jest z zawodu i co robią jego rodzice mieszkający w familioku na Śląsku. I nagle po zebraniu tych danych okazuje się, że klient nie może podjąć pieniędzy ani, co gorsza, opuścić budynku, ponieważ dopuścił się przestępstwa zmiany kasty właśnie...
W trakcie rozmowy orientujemy się, że sympatyczna gra karciana, która towarzyszy nam w wieczornej dyskusji, to też gra klasowa! Osoba, której uda się zostać Wielkim Dalmutim, siedzi - zgodnie z zasadami zabawy - na najwygodniejszym fotelu i ma koło siebie chipsy oraz ciastka. A reszta graczy (na twardych krzesełkach) stara się awansować na drabinie społecznej, co nie jest łatwe, bo ci, którzy przegrali w poprzedniej rundzie, muszą oddawać wygranym najlepsze karty. "Tak jak prawdziwe życie, tak i ta gra rzadko kiedy jest sprawiedliwa. Ciężko jest utrzymać swoją pozycję społeczną, a jeszcze ciężej wspiąć się wyżej" - głosi instrukcja gry Wielki Dalmuti. Co racja, to racja... Ale grę - mimo jej kastowości - gorąco polecam!
wtorek, 24 czerwca 2014
YES MAN
Pamiętacie "Jestem na tak" z Jimem Carreyem? Z malkontenta bojącego się zmian główny bohater filmu - uwaga, spoiler - przedzierzga się w "yes mana", człowieka, który nie przepuszcza ani jednej okazji w życiu i nie przechodzi obojętnie obok żadnej szansy. Cokolwiek staje na jego drodze, on podejmuje wyzwanie. Nawet na najbardziej absurdalne propozycje odpowiada "tak". I jak to się kończy? Znajduje pasję, miłość, radość życia - wszystko, czego dotychczas mu brakowało.
Mój kolego też miał pomysł na bycie "yes manem" - w pewnym konkretnym zakresie możliwym do zrealizowania w Warszawie lub innym dużym mieście. Otóż postanowił brać reklamy od wszystkich stojących przy wyjściach z metra i na ulicach ulotkarzy rozdających karteczki z zaproszeniami na szkolenia, fitnessy, posiłki... Kurs hiszpańskiego? Super, zawsze się chciałem nauczyć? Panie na godziny? Dowiem się chociaż o cenę i zakres usług. Pizza ze zniżką? Fantastycznie, nie jadłem dziś jeszcze obiadu.
Postawa kolegi bardzo mi zaimponowała. Może i ja powinnam zostać "yes woman" i zmienić swoją - nie bójmy się tego słowa - monotonną egzystencję w życie pełne wyzwań i przygód? W końcu też mogłabym nauczyć się jeszcze jednego języka, więcej ćwiczyć i zjeść czasem coś niezdrowego... A w wyniku tego znaleźć pasję, miłość i radość życia - jak bohater grany przez Jima Carreya.
Wrodzona ostrożność kazała mi wdrożyć ten projekt najpierw testowo na jeden dzień - i zobaczyć, co się stanie. A więc today is the day! Wychodzę ze stacji metra Ratusz. Dziewczyna wręcza mi białą karteczkę... No cóż, pewnie umrę jako "sometimes yes, sometimes no woman". Tej karteczce bowiem niestety spontanicznie powiedziałam "nie".
Mój kolego też miał pomysł na bycie "yes manem" - w pewnym konkretnym zakresie możliwym do zrealizowania w Warszawie lub innym dużym mieście. Otóż postanowił brać reklamy od wszystkich stojących przy wyjściach z metra i na ulicach ulotkarzy rozdających karteczki z zaproszeniami na szkolenia, fitnessy, posiłki... Kurs hiszpańskiego? Super, zawsze się chciałem nauczyć? Panie na godziny? Dowiem się chociaż o cenę i zakres usług. Pizza ze zniżką? Fantastycznie, nie jadłem dziś jeszcze obiadu.
Postawa kolegi bardzo mi zaimponowała. Może i ja powinnam zostać "yes woman" i zmienić swoją - nie bójmy się tego słowa - monotonną egzystencję w życie pełne wyzwań i przygód? W końcu też mogłabym nauczyć się jeszcze jednego języka, więcej ćwiczyć i zjeść czasem coś niezdrowego... A w wyniku tego znaleźć pasję, miłość i radość życia - jak bohater grany przez Jima Carreya.
Wrodzona ostrożność kazała mi wdrożyć ten projekt najpierw testowo na jeden dzień - i zobaczyć, co się stanie. A więc today is the day! Wychodzę ze stacji metra Ratusz. Dziewczyna wręcza mi białą karteczkę... No cóż, pewnie umrę jako "sometimes yes, sometimes no woman". Tej karteczce bowiem niestety spontanicznie powiedziałam "nie".
poniedziałek, 16 czerwca 2014
SZTUCZKA
Tą prostą sztuczką można zaimponować i dzieciom, i dorosłym :-) Bardzo ją lubię, więc dziś się nią z Wami
podzielę, Drodzy Czytelnicy.
Do sztuczki potrzebna jest jedynie książka i dwie kartki
papieru: jedna dla nas - do zapisania słowa-klucza, druga dla naszego
interlokutora - do wykonania prostych działań matematycznych.
Mówimy osobie, której chcemy zaimponować naszą sztuczką: zapisz
liczbę z czterech cyfr (nie mogą być wszystkie takie same). Potem zapisz drugą
liczbę – z tych samych cyfr, ale w innej kolejności. Teraz odejmij liczbę
mniejszą od większej. Cyfry z liczby będącej wynikiem dodaj do siebie. Czy
powstała liczba jedno- czy dwucyfrowa? Jeśli dwucyfrowa, to dodaj cyfry do
siebie. Następnie prosimy, by osoba wzięła przygotowaną przez nas książkę i
przeczytała pierwsze słowo na stronie, którą wskazuje liczba będąca wynikiem jej
działań matematycznych.
W czasie, gdy to robi, my z kieszeni wyjmujemy kartkę z zapisanym na niej... tym samym słowem.
Co
jest tajemnicą tej sztuczki? Niezależnie od tego,
jaką liczbę wybierze nasz interlokutor, po wykonaniu wymienionych
działań ZAWSZE
jako końcowy wynik otrzyma 9 (dlatego przed wykonaniem sztuczki
przygotowujemy zapisane na kartce pierwsze słowo z dziewiątej strony
naszej książki). Przejdźmy kolejne kroki dla przykładowej liczby 1234 i
3421 jako jej partnera z tych samych cyfr zapisanych w innej kolejności.
Wygląda to tak: 3421 – 1234 = 2187; 2 + 1 + 8 + 7 = 18; 1 + 8 = 9.
Dlaczego
tak się dzieje? Jeszcze do tego nie doszłam, ale nad tym pracuję :-) A
póki co zawsze
cieszą mnie uśmiechy, które wywołuje ta sztuczka.
wtorek, 10 czerwca 2014
WIRUJĄCY SEKS
Pamiętacie "Dirty Dancing"? A jego dziwny polski tytuł?... To nie jedyny przypadek, w którym inwencja tłumacza - a może specjalistów zajmujących się marketingiem filmu - doprowadziła do całkowitego zniekształcenia nazwy, a czasem przez to i wydźwięku, filmu.
Oczywiście niektóre odejścia od oryginału są uzasadnione. Czasem po prostu anglojęzyczny tytuł trudno przełożyć w sposób zarazem dosłowny i elegancki. Dlatego "Dead Man Walking" jako "Przed egzekucją" "Johnny got his gun" jako "Johny poszedł na wojnę" uważam za całkiem zgrabne wybrnięcia z językowego impasu.
Trudne są też gry słów. Na pokazie przedpremierowym "Whatever Works" Woody'ego Allena wystąpiło pod roboczym tytułem "Jakby nie było". Potem nazwano je "Co nas kręci, co nas podnieca". W obu wersjach rozśmieszyło mnie równie skutecznie, choć drugi tytuł uważam za nieco przydługi.
Ciekawe są przypadki, w których tytuły polskie stały się bogatsze w treść od angielskich. W "The Beach" przełożonym jako "Rajska plaża" czy "Brokeback Mountain" występującym w Polsce jako "Tajemnica Brokeback Mountain" postawiono niejako kropkę nad "i" zmieniając nazwy filmów na bardziej intrygujące.
Dużo dzieł funkcjonuje z tytułami oryginalnymi. To wiele ułatwia, ale też trochę utrudnia - choćby wymowę czy odmianę przez przypadki... Dlatego dobry tytuł tynfa wart. Dobry, czyli - moim zdaniem - łatwy do zapamiętania, chwytliwy, mający powiązanie z wersją oryginalną... "Między słowami"? "Szklana pułapka"? "Gotowe na wszystko"? Ja podziwiam tłumaczy, którzy na to wpadli :-)
Oczywiście niektóre odejścia od oryginału są uzasadnione. Czasem po prostu anglojęzyczny tytuł trudno przełożyć w sposób zarazem dosłowny i elegancki. Dlatego "Dead Man Walking" jako "Przed egzekucją" "Johnny got his gun" jako "Johny poszedł na wojnę" uważam za całkiem zgrabne wybrnięcia z językowego impasu.
Trudne są też gry słów. Na pokazie przedpremierowym "Whatever Works" Woody'ego Allena wystąpiło pod roboczym tytułem "Jakby nie było". Potem nazwano je "Co nas kręci, co nas podnieca". W obu wersjach rozśmieszyło mnie równie skutecznie, choć drugi tytuł uważam za nieco przydługi.
Ciekawe są przypadki, w których tytuły polskie stały się bogatsze w treść od angielskich. W "The Beach" przełożonym jako "Rajska plaża" czy "Brokeback Mountain" występującym w Polsce jako "Tajemnica Brokeback Mountain" postawiono niejako kropkę nad "i" zmieniając nazwy filmów na bardziej intrygujące.
Dużo dzieł funkcjonuje z tytułami oryginalnymi. To wiele ułatwia, ale też trochę utrudnia - choćby wymowę czy odmianę przez przypadki... Dlatego dobry tytuł tynfa wart. Dobry, czyli - moim zdaniem - łatwy do zapamiętania, chwytliwy, mający powiązanie z wersją oryginalną... "Między słowami"? "Szklana pułapka"? "Gotowe na wszystko"? Ja podziwiam tłumaczy, którzy na to wpadli :-)
środa, 4 czerwca 2014
MNEMOTECHNIKI
Mnemotechniki - strategie skutecznego zapamiętywania faktów, nazw, cyfr. Fascynująca próba zrozumienia meandrów umysłu i podania mu wiedzy w sposób najbardziej dla niego przyjazny. Co ciekawe łaciński i niemiecki termin oznaczający mnemotechnikę - czyli pons asinorum / Eselbrücke - to w tłumaczeniu "ośli most". Dobrze obrazuje to funkcję tej techniki - będącej swoistym skrótem i ułatwieniem dla myśli.
Od zawsze czytałam książki na ten temat - a powstały ich dziesiątki. Utwierdziły mnie one głównie w przekonaniu, że nie ma metod uniwersalnych i że nie każdy jest w stanie wszystko doskonale sobie wyobrazić - a na wyobrażeniach wiele z tych strategii się opiera. A jednak jeden trick wydał mi się genialny i stosuję go zawsze, gdy poznaję nowe osoby i muszę zapamiętać ich imiona. Pochodzi on ze "Sztuczek umysłu" Derrena Browna, książki trochę o wszystkim, trochę o niczym, w której z morza dłużyzn można wyłowić perełki - ale trzeba mieć sporo samozaparcia, by to zrobić.
Oto więc mnemotechnika z imionami - zaczerpnięta z Browna i trochę zmodyfikowana. Przychodzę na imprezę. Ktoś szybko przedstawia mi znajomych: Ania, Maciek, Ewa, Marek. Patrzę na nich - i widzę: okrągłe okularki w kształcie procenta, króla z kuflem piwa zamiast berła, kobietę z broszką w kształcie liścia, chłopaka z dużymi dłońmi, które przywodzą mi na myśl ikonkę facebookowego like'a... Dlaczego? Bo stosuję metodę ze skojarzeniem nowopoznanej osoby z kimś znanym lub znajomym - albo z jakąś charakterystyczną cechą jego imienia.
A więc Ania. Mogłabym zobaczyć w niej Annę Dymną lub koleżankę Ankę z pracy - ale do żadnej z nich nie jest podobna. Ma za to okrągłe czarne okulary, które przywodzą mi na myśl symbol procenta. A że Anna to statystycznie najczęstsze imię w Polsce, to skojarzenie mam już gotowe.
Maciek. Trzyma kufel z Żywcem jakby trzymał berło. Czyli: Król Maciuś I. Musze tylko zatrzymać w głowie jego obraz z piwem, bo potem może je gdzieś odstawić. Albo wypić.
Ewa ma idealną broszkę. Liść. Proste skojarzenie: biblijna pramatka z listkiem figowym. Włosy ma blond, więc nie zostanie w mojej głowie Ewą Demarczyk.
Marek i jego duże dłonie, które układam w głowie w symbol aprobaty. Buduję skojarzenie: dłoń - like - Facebook - słynna dyskusja na profilu Galileo o przesądach Niemców na temat Polaków i wpis, który rozbawił mnie do łez: "Co drugi Polak ma na imię Marek".
I tak w mgnieniu oka zapamiętałam cztery imiona. Może na razie nie jest to jakiś supersukces, ale jeśli rano po imprezowej nocy będę nadal wiedziała, jak się do kogo zwrócić, to na pewno uznam to za nie lada osiągnięcie. Czego i Wam życzę :-)
Od zawsze czytałam książki na ten temat - a powstały ich dziesiątki. Utwierdziły mnie one głównie w przekonaniu, że nie ma metod uniwersalnych i że nie każdy jest w stanie wszystko doskonale sobie wyobrazić - a na wyobrażeniach wiele z tych strategii się opiera. A jednak jeden trick wydał mi się genialny i stosuję go zawsze, gdy poznaję nowe osoby i muszę zapamiętać ich imiona. Pochodzi on ze "Sztuczek umysłu" Derrena Browna, książki trochę o wszystkim, trochę o niczym, w której z morza dłużyzn można wyłowić perełki - ale trzeba mieć sporo samozaparcia, by to zrobić.
Oto więc mnemotechnika z imionami - zaczerpnięta z Browna i trochę zmodyfikowana. Przychodzę na imprezę. Ktoś szybko przedstawia mi znajomych: Ania, Maciek, Ewa, Marek. Patrzę na nich - i widzę: okrągłe okularki w kształcie procenta, króla z kuflem piwa zamiast berła, kobietę z broszką w kształcie liścia, chłopaka z dużymi dłońmi, które przywodzą mi na myśl ikonkę facebookowego like'a... Dlaczego? Bo stosuję metodę ze skojarzeniem nowopoznanej osoby z kimś znanym lub znajomym - albo z jakąś charakterystyczną cechą jego imienia.
A więc Ania. Mogłabym zobaczyć w niej Annę Dymną lub koleżankę Ankę z pracy - ale do żadnej z nich nie jest podobna. Ma za to okrągłe czarne okulary, które przywodzą mi na myśl symbol procenta. A że Anna to statystycznie najczęstsze imię w Polsce, to skojarzenie mam już gotowe.
Maciek. Trzyma kufel z Żywcem jakby trzymał berło. Czyli: Król Maciuś I. Musze tylko zatrzymać w głowie jego obraz z piwem, bo potem może je gdzieś odstawić. Albo wypić.
Ewa ma idealną broszkę. Liść. Proste skojarzenie: biblijna pramatka z listkiem figowym. Włosy ma blond, więc nie zostanie w mojej głowie Ewą Demarczyk.
Marek i jego duże dłonie, które układam w głowie w symbol aprobaty. Buduję skojarzenie: dłoń - like - Facebook - słynna dyskusja na profilu Galileo o przesądach Niemców na temat Polaków i wpis, który rozbawił mnie do łez: "Co drugi Polak ma na imię Marek".
I tak w mgnieniu oka zapamiętałam cztery imiona. Może na razie nie jest to jakiś supersukces, ale jeśli rano po imprezowej nocy będę nadal wiedziała, jak się do kogo zwrócić, to na pewno uznam to za nie lada osiągnięcie. Czego i Wam życzę :-)
sobota, 24 maja 2014
RALDYZM
Raldyzm - pojęcie w Polsce zupełnie nieznane, choć kierunek ten istnieje w malarstwie i rysunku od niemal dwudziestu lat. Autorem i nazwy, i stojącej za nią teorii, jest Rolf Jahn, niemiecki malarz i rysownik prowadzący kolorowe atelier w Kolonii (więcej: http://www.rolfjahn.de/).
Na czym polega technika stosowana w raldyzmie? Artysta intuicyjnie kreśli linię będącą archetypicznym znakiem i zarazem centrum dzieła. Z tego zaczątku szybkimi ruchami tworzy wielopłaszczyznową i wieloznaczną figurę.
Technika ta pozwala stworzyć interesującą wewnętrzną logikę obrazu powstającego przez kolejne kroki z wyraźnego centrum - prymarnej linii. I sprawia, że widz może nie tylko szukać własnych znaczeń dzieła, lecz tropić też kolejne kroki artysty i wypatrywać pierwszego - kluczowego - ruchu pędzla czy ołówka.
Raldyzm zachwyca mnie nie tylko dlatego, że w pracy i w domu towarzyszą mi reprodukcje obrazów Rolfa Jahna, w których widzę ptaki, drzewa, wróżki, kosmitów albo że w pamięci mam kolońskie blokowiska ozdobione jego muralami. Kierunek ten to moim zdaniem także doskonała inspiracja, by samemu rozpocząć przygodę ze sztuką. Wystarczy w skupieniu namalować linię, a potem - dać się ponieść fantazji...
Na czym polega technika stosowana w raldyzmie? Artysta intuicyjnie kreśli linię będącą archetypicznym znakiem i zarazem centrum dzieła. Z tego zaczątku szybkimi ruchami tworzy wielopłaszczyznową i wieloznaczną figurę.
Technika ta pozwala stworzyć interesującą wewnętrzną logikę obrazu powstającego przez kolejne kroki z wyraźnego centrum - prymarnej linii. I sprawia, że widz może nie tylko szukać własnych znaczeń dzieła, lecz tropić też kolejne kroki artysty i wypatrywać pierwszego - kluczowego - ruchu pędzla czy ołówka.
Raldyzm zachwyca mnie nie tylko dlatego, że w pracy i w domu towarzyszą mi reprodukcje obrazów Rolfa Jahna, w których widzę ptaki, drzewa, wróżki, kosmitów albo że w pamięci mam kolońskie blokowiska ozdobione jego muralami. Kierunek ten to moim zdaniem także doskonała inspiracja, by samemu rozpocząć przygodę ze sztuką. Wystarczy w skupieniu namalować linię, a potem - dać się ponieść fantazji...
wtorek, 20 maja 2014
COUNTRY ROADS
Rzadko angażuję się w akcje społeczne i niechętnie podpisuję petycje. Ale jedną sygnowałabym bez zastanowienia - tę z wnioskiem, by szczyt Sopris w Górach skalistych nazwać na cześć Johna Denvera, tragicznie zmarłego autora i piosenkarza, spod którego pióra wyszły słynne "Country Roads".
"Annie's Song" króla country, "Wo bist du" (niemieckojęzyczna wersja słynnego "Como tu") hiszpańskiego amanta Julio Iglesiasa (obaj notabene urodzili się w roku 1943) i "Goodbye my love" patetycznego Demisa Roussosa to moje ukochane utwory z dzieciństwa. Piękne, melodyjne, urzekające. Zaśpiewane czystymi anielskimi głosami. Teraz już nie nagrywa się takich piosenek.
Ale z nich trzech to "Annie's Song" wydawała mi się przez lata najpiękniejsza na świecie. Dobrze, że jej historię usłyszałam dużo później - bo dla każdego, kto ją poznał, romantyczne słowa i dźwięczne nuty nigdy nie zabrzmią już tak samo.
Denver, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Henry John Deutschendorf, napisał ją w roku 1974 dla swej żony, Annie Martell. Tekst powstał podobno w kwadrans, w czasie jazdy kolejką górską na górę Ajax w Colorado. Chwila wytchnienia po slalomie na nartach natchnęła piosenkarza do przelania na papier myśli związanych z miłością do ukochanej. Słuchając "Annie's Song" trudno powstrzymać wzruszenie. "Let me drown in your laughter, let me die in your arms". Znam na pamięć cały tekst.
A jednak - jak to w życiu bywa - małżeństwo Denvera się rozpadło. Wyrok sądu dotyczący podziału majątku tak rozwścieczył piosenkarza, że próbował on udusić żonę gołymi rękami. Potem zaś chwycił w szale piłę łańcuchową i przeciął nią na pół małżeńskie łoże.
Może dlatego nie lubię czytać biografii. Wolałam "Annie's Song" bez dźwięku piły w tle.
"Annie's Song" króla country, "Wo bist du" (niemieckojęzyczna wersja słynnego "Como tu") hiszpańskiego amanta Julio Iglesiasa (obaj notabene urodzili się w roku 1943) i "Goodbye my love" patetycznego Demisa Roussosa to moje ukochane utwory z dzieciństwa. Piękne, melodyjne, urzekające. Zaśpiewane czystymi anielskimi głosami. Teraz już nie nagrywa się takich piosenek.
Ale z nich trzech to "Annie's Song" wydawała mi się przez lata najpiękniejsza na świecie. Dobrze, że jej historię usłyszałam dużo później - bo dla każdego, kto ją poznał, romantyczne słowa i dźwięczne nuty nigdy nie zabrzmią już tak samo.
Denver, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Henry John Deutschendorf, napisał ją w roku 1974 dla swej żony, Annie Martell. Tekst powstał podobno w kwadrans, w czasie jazdy kolejką górską na górę Ajax w Colorado. Chwila wytchnienia po slalomie na nartach natchnęła piosenkarza do przelania na papier myśli związanych z miłością do ukochanej. Słuchając "Annie's Song" trudno powstrzymać wzruszenie. "Let me drown in your laughter, let me die in your arms". Znam na pamięć cały tekst.
A jednak - jak to w życiu bywa - małżeństwo Denvera się rozpadło. Wyrok sądu dotyczący podziału majątku tak rozwścieczył piosenkarza, że próbował on udusić żonę gołymi rękami. Potem zaś chwycił w szale piłę łańcuchową i przeciął nią na pół małżeńskie łoże.
Może dlatego nie lubię czytać biografii. Wolałam "Annie's Song" bez dźwięku piły w tle.
sobota, 17 maja 2014
PŁEĆ MÓZGU
Odpowiadając
dziś na pytania psychozabawy mającej określić, ile lat mam w sercu i
głowie, czym zamierzałam poprawić sobie humor (co na szczęście się
udało), przypomniałam sobie pewien test, na który trafił pewnie niemal
każdy student kierunków humanistycznych czytając jedno z dzieł żelaznego
kanonu - czyli "Płeć mózgu" Anne Moir
i Davida Jessela.
To ciekawe, że test ten - moim zdaniem dość kontrowersyjny - uczynił z wielu z nas swoiste ofiary genderyzmu. Ja na przykład do dziś żyję z kompleksem dwudziestu punktów, które skazały mnie na bycie kobietą z męskim mózgiem :-) A stałam się nią dlatego, że nie przeszkadza mi dźwięk kapiącego kranu i nie rozpoznaję znajomych przez telefon...
Znacie ten test? Jeśli nie, to myślę, że fajnie jest go sobie zrobić (bo to klasyk i doskonały temat do small talku na imprezach), ale moim zdaniem na pewno nie warto zbytnio wierzyć w wynik. Czemu? Bo w ocenie testu jestem bliska jego krytykom, którzy uważają, że w gruncie rzeczy rzeczy jeden stereotyp w płaszczyku naukowości goni tu drugi pseudodogmat. Już sama treść pytań jest mocno dyskusyjna, ale mnie uderzyło coś jeszcze: za każdy brak odpowiedzi dodajemy sobie pięć punktów, czym zbliżamy się do zakresu określonego jako "mózg żeński". A czy rzeczywiście kobiety są bardziej niezdecydowane od mężczyzn?... Moje doświadczenie w tej kwestii jest całkowicie odmienne :-)
To ciekawe, że test ten - moim zdaniem dość kontrowersyjny - uczynił z wielu z nas swoiste ofiary genderyzmu. Ja na przykład do dziś żyję z kompleksem dwudziestu punktów, które skazały mnie na bycie kobietą z męskim mózgiem :-) A stałam się nią dlatego, że nie przeszkadza mi dźwięk kapiącego kranu i nie rozpoznaję znajomych przez telefon...
Znacie ten test? Jeśli nie, to myślę, że fajnie jest go sobie zrobić (bo to klasyk i doskonały temat do small talku na imprezach), ale moim zdaniem na pewno nie warto zbytnio wierzyć w wynik. Czemu? Bo w ocenie testu jestem bliska jego krytykom, którzy uważają, że w gruncie rzeczy rzeczy jeden stereotyp w płaszczyku naukowości goni tu drugi pseudodogmat. Już sama treść pytań jest mocno dyskusyjna, ale mnie uderzyło coś jeszcze: za każdy brak odpowiedzi dodajemy sobie pięć punktów, czym zbliżamy się do zakresu określonego jako "mózg żeński". A czy rzeczywiście kobiety są bardziej niezdecydowane od mężczyzn?... Moje doświadczenie w tej kwestii jest całkowicie odmienne :-)
***
A oto słynny test na płeć mózgu autorstwa Anne Moir i Davida Jessela:
1. Słyszysz niewyraźne miau. Jak łatwo możesz zlokalizować kota bez rozglądania się dookoła?
a. Możesz go wskazać, jeżeli się zastanowisz.
1. Słyszysz niewyraźne miau. Jak łatwo możesz zlokalizować kota bez rozglądania się dookoła?
a. Możesz go wskazać, jeżeli się zastanowisz.
b. Możesz go wskazać bez
zastanowienia.
c. Nie jesteś pewien/pewna czy możesz go wskazać.
2. Jak łatwo możesz zapamiętać piosenkę, którą właśnie słyszałeś/słyszałaś?
a. Mogę zaśpiewać ją czysto, to bardzo łatwe.
b. Mogę zaśpiewać ją czysto, jeżeli jest prosta i rytmiczna.
c. To raczej trudne dla mnie.
3. Telefonuje do ciebie osoba, którą spotkałeś/spotkałaś kilka razy. Jak łatwo rozpoznasz, kto dzwoni - w przeciągu kilku sekund, zanim się przedstawi?
a. Rozpoznaję osoby z łatwością.
b. Rozpoznaje osoby co najmniej w połowie przypadków.
c. Rozpoznaje osoby z trudnością.
4. Jesteś z grupą zaprzyjaźnionych z tobą małżeństw. Dwie osoby z nich mają potajemny romans. Czy dostrzegł(a)byś ich związek?
a. Prawie zawsze.
b. W połowie przypadków.
c. Rzadko.
5. Jesteś na wielkim przyjęciu lub spotkaniu czysto towarzyskim. Zostajesz przedstawiony(a) pięciu obcym osobom. Jak łatwo przypomnisz sobie ich twarze następnego dnia na dźwięk ich nazwisk?
a. Przypomnę sobie z łatwością większość z nich.
b. Przypomnę sobie tylko niektóre.
c. Rzadko przypomnę sobie jakiekolwiek.
6. Jak łatwe dla ciebie były ortografia i pisania wypracowań we wczesnych latach szkolnych?
a. Łatwe były obie rzeczy.
b. Łatwa była jedna z nich.
c. Żadna nie była łatwa.
7. Parkujesz samochód, ale musisz wjechać tyłem, a miejsce jest dość wąskie...
a. Szukam innego miejsca.
b. Wjeżdżam tyłem bardzo uważnie.
c. Wjeżdżam tyłem bez namysłu.
8. Po trzech dniach, które spędziłeś/spędziłaś w obcej miejscowości, ktoś pyta cię, gdzie jest północ.
a. Jest mało prawdopodobne, byś to wiedział(a).
b. Nie jesteś pewien/pewna, ale po zastanowieniu się wskazujesz.
c. Wskazujesz północ.
9. Jesteś w poczekalni u dentysty, czekasz z kilkoma osobami tej samej płci, co twoja. Jak blisko możesz siedzieć koło którejś z nich bez uczucia dyskomfortu?
a. Mniej niż 15 cm
b. Od 15 do 60 cm
c. Ponad 60 cm
10. Odwiedzasz nowego sąsiada i prowadzicie rozmowę. W tle słychać łagodne kapanie z kranu. Poza tym jest cicho.
a. Usłyszał(a)byś kran natychmiast, lecz próbował(a)byś go ignorować.
b. Jeżeli zwrócił(a)byś uwagę na kapiący kran, to prawdopodobnie wspominał(a)byś o tym.
c. Dźwięk kapiącego kranu w ogóle ci nie przeszkadza.
Punktacja:
a: 10 punktów
b: 5 punktów
c: -5 punktów
Brak odpowiedzi: 5 punktów
Interpretacja: Większość mężczyzn osiąga od 0 do 60 punktów, natomiast większość kobiet od 50 do 100 punktów. Wyniki mężczyzny poniżej 0 i kobiety powyżej 100 punktów wskazują na mózgi uformowane skrajnie odmiennie od mózgów płci przeciwnej. Wynik mężczyzny powyżej 60 punktów może wskazywać na kobiece skłonności jego umysłu, z kolei u kobiety wynik poniżej 50 punktów może wskazywać na męskie cechy jej sposobu myślenia.
Źródło: A. Moir, D. Jessel - Płeć mózgu, PIW 1993
c. Nie jesteś pewien/pewna czy możesz go wskazać.
2. Jak łatwo możesz zapamiętać piosenkę, którą właśnie słyszałeś/słyszałaś?
a. Mogę zaśpiewać ją czysto, to bardzo łatwe.
b. Mogę zaśpiewać ją czysto, jeżeli jest prosta i rytmiczna.
c. To raczej trudne dla mnie.
3. Telefonuje do ciebie osoba, którą spotkałeś/spotkałaś kilka razy. Jak łatwo rozpoznasz, kto dzwoni - w przeciągu kilku sekund, zanim się przedstawi?
a. Rozpoznaję osoby z łatwością.
b. Rozpoznaje osoby co najmniej w połowie przypadków.
c. Rozpoznaje osoby z trudnością.
4. Jesteś z grupą zaprzyjaźnionych z tobą małżeństw. Dwie osoby z nich mają potajemny romans. Czy dostrzegł(a)byś ich związek?
a. Prawie zawsze.
b. W połowie przypadków.
c. Rzadko.
5. Jesteś na wielkim przyjęciu lub spotkaniu czysto towarzyskim. Zostajesz przedstawiony(a) pięciu obcym osobom. Jak łatwo przypomnisz sobie ich twarze następnego dnia na dźwięk ich nazwisk?
a. Przypomnę sobie z łatwością większość z nich.
b. Przypomnę sobie tylko niektóre.
c. Rzadko przypomnę sobie jakiekolwiek.
6. Jak łatwe dla ciebie były ortografia i pisania wypracowań we wczesnych latach szkolnych?
a. Łatwe były obie rzeczy.
b. Łatwa była jedna z nich.
c. Żadna nie była łatwa.
7. Parkujesz samochód, ale musisz wjechać tyłem, a miejsce jest dość wąskie...
a. Szukam innego miejsca.
b. Wjeżdżam tyłem bardzo uważnie.
c. Wjeżdżam tyłem bez namysłu.
8. Po trzech dniach, które spędziłeś/spędziłaś w obcej miejscowości, ktoś pyta cię, gdzie jest północ.
a. Jest mało prawdopodobne, byś to wiedział(a).
b. Nie jesteś pewien/pewna, ale po zastanowieniu się wskazujesz.
c. Wskazujesz północ.
9. Jesteś w poczekalni u dentysty, czekasz z kilkoma osobami tej samej płci, co twoja. Jak blisko możesz siedzieć koło którejś z nich bez uczucia dyskomfortu?
a. Mniej niż 15 cm
b. Od 15 do 60 cm
c. Ponad 60 cm
10. Odwiedzasz nowego sąsiada i prowadzicie rozmowę. W tle słychać łagodne kapanie z kranu. Poza tym jest cicho.
a. Usłyszał(a)byś kran natychmiast, lecz próbował(a)byś go ignorować.
b. Jeżeli zwrócił(a)byś uwagę na kapiący kran, to prawdopodobnie wspominał(a)byś o tym.
c. Dźwięk kapiącego kranu w ogóle ci nie przeszkadza.
Punktacja:
a: 10 punktów
b: 5 punktów
c: -5 punktów
Brak odpowiedzi: 5 punktów
Interpretacja: Większość mężczyzn osiąga od 0 do 60 punktów, natomiast większość kobiet od 50 do 100 punktów. Wyniki mężczyzny poniżej 0 i kobiety powyżej 100 punktów wskazują na mózgi uformowane skrajnie odmiennie od mózgów płci przeciwnej. Wynik mężczyzny powyżej 60 punktów może wskazywać na kobiece skłonności jego umysłu, z kolei u kobiety wynik poniżej 50 punktów może wskazywać na męskie cechy jej sposobu myślenia.
Źródło: A. Moir, D. Jessel - Płeć mózgu, PIW 1993
***
piątek, 9 maja 2014
ZASADA 7C
Jak
poznać wszystkie twarze egzotycznego miasta, jak dotrzeć do jego tajemnic, jak
zbadać jego puls? Przez lata zawsze zastanawiałam się, dokąd iść i gdzie
zajrzeć, by nic mnie nie ominęło i by poczuć klimat Stambułu, Marrakeszu,
Pekinu, Katmandu czy Hawany...
Na
bazie doświadczeń z metropoliami na różnych kontynentach udało mi się wynotować
miejsca, które pozwoliły mi najlepiej zrozumieć życie miast i ich mieszkańców.
A są to:
1.
city / center,
2.
churches,
3.
coffee shop / café,
4. cemetery,
4. cemetery,
5.
cinema,
6.
casino,
7.
cab.
Moja
zasada 7C zwiedzania metropolii to próba zmierzenia się w miarę możności ze
wszystkimi tymi punktami. Najtrudniejsze bywają cmentarze, bo w krajach z
obrzędowością buddyjską i hinduistyczną takich miejsc po prostu nie ma - prochy
wrzuca się bowiem bezpośrednio do rzeki lub ustawia w urnach w świątyni. Centrum to też
kwestia wieloznaczna - na przykład w Bangkoku jest jedno centrum historyczne,
inne biznesowe i jeszcze centrum turystyczne - wokół Khao San Road.
Kawiarnie
są natomiast chyba w każdym mieście na świecie. Co nie znaczy, że zawsze uda nam się tam
wypić kawę - w Casablance dano mi jednoznacznie do zrozumienia, że kobieta nie
ma czego szukać w takim przybytku. Kina i kasyna to także stały element krajobrazu
pewnie niemal wszystkich miast na świecie - i warto tam iść, choć niekoniecznie
po to, by zobaczyć film w egzotycznym języku lub przepuścić trochę pieniędzy.
Dla mnie miejsca te - podobnie jak bazary - są doskonałym miejscem obserwacji
ludzi, ich emocji i zachowań.
Taksówką
przejechać się trzeba - bo nigdzie indziej nie poznaje się tak dobrze dynamiki
ulicznego ruchu, zwyczajów związanych z potencjalnym naciąganiem turystów oraz
subtelności dawania napiwków. Taxi to oczywiście hasło umowne i nie musi
oznaczać samochodu - w Azji będzie to bowiem często tuk tuk, a w Afryce coś w
rodzaju przewiewnej kolejki na kołach.
Gdzie
jeszcze udać się warto? Myślę, że na masaż! Choć słowo to nie jest na
"c", to i tak gwarantuje dużo wrażeń (nawet w opcji bez "happy
endu"). Zwinne palce Chinek, ciężar tajskich stóp na plecach, mrowienie
ciała od namydlonych szczotek w najstarszej łaźni w Baden-Baden, bliski kontakt
z kąpielową w tunezyjskim hammamie - to moja niezapomniana kolekcja przeżyć z salonów masażu na czterech
kontynentach.
sobota, 3 maja 2014
QUIZY
Wiosennych porządków na dysku ciąg dalszy... Dziś znalazłam dwa quizy, które kiedyś napisałam do testów platformy z konkursami: jeden o zwierzętach, a drugi o kolorach. Zapraszam do zabawy!
I. ZWIERZAKI
1. W Papui-Nowej Gwinei żyje Królowa Aleksandry, największy motyl świata. Rozpiętość skrzydeł samicy tego motyla dochodzi wg „Księgi rekordów Guinessa 2010”:
II. KOLORY
1. Liczba kwantowa (wprowadzona, by rozróżnić kwarki znajdujące się w tym samym stanie spinowym) to:
6. W systemie identyfikacji kolorów Pantone kolor
numer 109 jest:
7. Jakiego
koloru był magiczny koralik Karolci z książki Marii Krueger?
I. ZWIERZAKI
1. W Papui-Nowej Gwinei żyje Królowa Aleksandry, największy motyl świata. Rozpiętość skrzydeł samicy tego motyla dochodzi wg „Księgi rekordów Guinessa 2010”:
a. do 95 cm
b. do 40 cm
c. do 28 cm
2. Jak miał na imię posiadający magiczne
właściwości kot z serialu „Siedem życzeń”?
a. Rademenes
b. Ramadan
c. Ramzes
3. Ile kręgów szyjnych ma żyrafa?
a. 12 kręgów
b. 7
kręgów
c.10-14 kręgów, zależnie od długości szyi
4. Z czego zrobiono ponoć pelerynę pierwszego króla Hawajów - Kamehamehy I?
a. z ok. 10 tysięcy kłów lwa berberyjskiego
(Panthera Leo Leo), króla zwierząt
b. z
ok. 80 tysięcy piór Hawajki
żółtorzytnej, ptaszka z rodziny łuszczaków
c. z ok. 100 tysięcy liści drzewa Noni,
symbolu płodności
5. Jak brzmi nazwa
największego gryzonia na świecie?
a. kapibara
b. chomik syberyjski
c. królik bengalski
6. W jakie zwierzę zamienił
się Gregor Samsa, bohater „Przemiany” Kafki?
a. w rasowego psa
b. w okropnego robaka
c. w dostojnego orła
7. Jak brzmi słowo
„nietoperz” pod czesku?
a. myszoptica
b. nietoperek
c. netopýr
8. W ZOO po
jednym wybiegu chodzą słonie i flamingi. Pracownik ZOO w czasie inwentaryzacji
naliczył 29 głów i 94 nogi. Ile słoni i ile flamingów jest na tym wybiegu?
a. 24 słonie i 5 flamingów
b.15 słoni i 14 flamingów
c.18 słoni i 11 flamingów
II. KOLORY
1. Liczba kwantowa (wprowadzona, by rozróżnić kwarki znajdujące się w tym samym stanie spinowym) to:
a. ładunek kolorowy
b. liczba czerwona
c. zielony overspin
2. W którym roku
powstało Radio Kolor?
a. 1989
b. 1992
c. 1996
d. 2001
3. Który z
karcianych kolorów nazywany jest w niektórych regionach Polski „żyrem”?
a. karo
b. kier
c. pik
d. trefl
4. Akcja filmu
„Czerwony” Kieślowskiego rozgrywa się w:
a. Paryżu
b. Genewie
c. Warszawie
d. Belinie
5. Zbiór poezji Jana
Lechonia wydany w 1920 w Warszawie, którego problematyka obejmuje postacie i zdarzenia ściśle
związane z kulturą i historią Polski, nosi tytuł:
a. „Purpurowa
wstęga”
b. „Karminowe
obrazy”
c. „Karmazynowy poemat”
d. „Czerwona
flaga”
a. żółty
b. biały
c. czarny
d. niebieski
a. niebieski
b. różowy
c. srebrny
d. złoty
8. Widzenie skotopowe to inaczej:
a. widzenie wyjątkowo ostre
b. widzenie na odległość
c. widzenie nocne
d. widzenie
zaburzone
I. Odpowiedzi: 1c, 2a, 3b, 4b, 5a, 6b, 7c, 8c
II. Odpowiedzi: 1a, 2b, 3d, 4b, 5c, 6a, 7a, 8c
Subskrybuj:
Posty (Atom)