Jest letni dzień, zwiedzam jedno z pięknych bawarskich miasteczek - czystych, radosnych i kolorowych - trochę jak nie z tego świata. Wrażenie odrealnienia potęguje fakt, że przewodnik wygląda niczym niemiecki brat-bliźniak Sawyera z "Lost" - serialu, którego akcja - jak pewnie wiedzą zarówno ci, co oglądali, jak i ci, którzy nie zdzierżyli sześciu serii - rozgrywa się (uwaga, spoiler!) w czyśćcu. No ale my dziś jesteśmy raczej w raju.
I w tym raju Sawyer chropowatym głosem wyjaśnia nam skąd wzięło się... "hokus pokus". W wiekach średnich wierni słuchali słów księży wypowiadanych w czasie mszy po łacinie (notabene tyłem do nich, a przodem do ołtarza - to bowiem zmieniono całkiem niedawno) i niewiele z nich rozumieli. Widzieli natomiast, że moment przemienienia ciała i krwi powiązany z podnoszeniem kielicha i opłatka jest szczególnie ważny - oraz że cud dokonuje się przy dźwięku słów "Hoc est corpus" ("Oto ciało moje"). I tak z przekłamania fonetycznego i powiązania z ludową wiarą w zaklęcia powstało "hokus pokus". Szkoda, że to zaklęcie - podobnie jak większość innych - nie do końca działa. No bo gdyby działało, to dziś zamiast siedzieć za biurkiem piłabym w Straubing kawę z Sawyerem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz